środa, 31 października 2012

Floryda - życie pod powierzchnią


Obiecałam opisać moje i Ani nurkowanie na Florydzie.
Nurki na wraku niedaleko Key West były fantastyczne. Zatopiony specjalnie wrak Vanderberg jest drugim na świecie co do wielkości. Dostałyśmy przyzwoity sprzęt, zapytano się nas czy nurkowałyśmy na wrakach. Przed wejściem do wody dowiedziałyśmy się, że jest bardzo silny prąd i należy pilnować się rozłożonych lin w drodze do wraku. I tyle! Skoro zdecydowałyśmy się płynąć z doświadczoną grupą to nikt nie roztoczył nad nami ochronnego parasola.
Nurkowałyśmy samodzielnie bez przewodnika. Zeszłyśmy dwa razy na 30 m i byłyśmy zachwycone!
Ogromny stalowy dinozaur robi nieprawdopodobne wrażenie. Znajdują się tam dwa ogromniaste radary. Ania na ich tle wyglądała jak mucha w misce. Na prawej burcie nurek-fotograf Andreas Franke stworzył wystawę zdjęć "Vanderberg-życie pod powierzchnią ". Osobiście nie zrobiła na mnie pozytywnego wrażenia. Za to prawdziwą radość sprawiło nam buszowanie po ładowniach i innych zakamarkach. Prąd rzeczywiście był bardzo silny i musiałyśmy się bardzo pilnować przy powrocie na powierzchnię.

Jadąc na PŁN zdecydowałyśmy się na następne nurkowanie. Namówiłyśmy również naze towarzyszki podróży aby popłynęły z nami na snurkowanie. Na łodzi były trzy rodzaje wejść do wody: snoorkeling, snubbing i diving. Dla nas nurków był to stracony czas. Na Łodzi był kompletny chaos. Powiedzenie: "jak coś jest do wszystkiego to znaczy do niczego" znalazło tu odzwierciedlenie. Chcąc zapewnić zadowolenie trzem grupom nie zapewniono żadnej. Nurkowanie było na maksymalnie 10m! Rafa była nieciekawa, a widoczność kiepska. To mnie nauczyło, że wyprawa nurkowa powinna być nurkowa i tyle .
Na szczęście z Anią zapisałyśmy się w Key Largo na następne nurki. I to (podobnie jak w Key West) był strzał w dziesiątkę.
Łódź na której płynęłyśmy była duża i wygodna.
Zeszłyśmy na 35m aby zobaczyć Wrak Duane. Widoczność była fantastyczna, wrak wspaniały, a nieprawdopodobna ilość znajdujących się tam różnej maści ryb zachwycała. Podczas penetrowania wraku Ania dosłownie wpadła na wylegującego się przy burcie rekina ( nurse shark). Siłą woli powstrzymałam się żeby go nie pogłaskać! Po chwili zobaczyłyśmy bliziutko nas płynącego sporego żółwia. W tym miejscu mogłabym nurkować cały dzień. Niestety, mimo dużego zapasu powietrza, komputery zaczęły nas gonić i musiałyśmy się zacząć wynurzać. W ostatniej chwili, kiedy opuszczałyśmy ten wspaniały statek, na pożegnanie ukazał nam się ogromny żółw skórzasty! To była prawdziwa wisienka na torcie!

Następne i już ostatnie nurkowanie na Florydzie miało miejsce na Rafie Malesses. W tym pięknym miejscu zobaczyłyśmy kilka rekinów rafowych,wspaniale ławice ryb i ogromną ogończę, która była szczerze wkurzona naszym towarzystwem. Z żalem kończyłyśmy naszą podwodną przygodę w USA. Doganianie świata pod powierzchnią wody jest nieprawdopodobnie ekscytujące!

poniedziałek, 29 października 2012

Gonić świat małymi kroczkami

 Gonić świat możemy samolotem, pociągiem, samochodem, rowerem czy piechotą. Metoda nie ma znaczenia. Nie tylko wielkie wyprawy dają nam możliwość poznawania świata. Małe kroczki są również niezwykle ważne. Byle nie zalec na kanapie i nie ograniczyć ruchu do naciskania przycisków pilota od telewizora.
  Ostatnio mieliśmy przyjemność być na wystawie "Find your way home". Artysta Rafał Wilk jest bardzo ciekawym rozmówcą i niezwykłym obserwatorem świata. Podróże (szczególnie po Bałkanach) są inspiracją dla jego twórczości. Okazało się, że dla artysty podobnie jak dla mnie najważniejsze w poznawaniu świata jest poznanie ludzi i ich codziennych problemów. Nie poznamy smaków i zapachów danego regionu, leżąc przy basenie w luksusowym hotelu. Ja mogę część swoich wrażeń opisać lub sfotografować. Rafał Wilk może przelać swoje odczucia na płótno. Wiele z jego obrazów jest nasycone słonecznymi, ciepłymi barwami, które występują np. na Bałkanach, gdzie ludzie są twardzi, ale dobro gości w ich sercach.
     Polskie klimaty też znalazły swoje miejsce w jego twórczości. Urzekł nas obraz "Piaski" pokazujący postaci stojące w wodzie.
 Przypomniał nam nasze rodzinne, żeglarskie wyprawy na Mazury i zdjęcie naszej córki Ani, która śpiewając, brodzi w Darginie.
 Wieczór spędzony na wystawie był takim "małym kroczkiem" goniącym świat. Dzięki temu, że nie zaległam na kanapie,  poznałam interesujących ludzi i zobaczyłam niezwykle obrazy. Wysiliłam się tak niewiele, a dostałam tak wiele...

piątek, 26 października 2012

Nie będzie zwierząt, nie będzie nas


W Polsce z dbałością o zwierzęta bywa bardzo różnie. W wypadku zaniedbań albo znęcania się nad zwierzętami prawo często bywa bezsilne. Oczywiście im bogatszy kraj tym zwierzęta mają się lepiej. Aby zwierzęta miały się dobrze niezbędne są nakłady finansowe i świadomość społeczeństwa (chyba ona jest najważniejsza). Niestety świadomość jest wynikiem edukacji, a ta zależna jest poniekąd od finansów i kółko się zamyka. Możemy się naśmiewać z ludzi ubierających swoich pupili w sukieneczki i garniturki. W USA jest wiele zwierząt, które nie wyglądają jak swój gatunek, bo nie można ich rozpoznać z powodu cudacznych przebrań. Jednocześnie jest wielu pasjonatów, którzy w zdrowy sposób kochają zwierzęta.
Można patrzeć z przymrużeniem oka na dom Hemingway'a, który mieszkał z 50 kotami. Mojemu wzruszeniu nie było końca z powodu kontynuowania tradycji królowania kotów w siedzibie pisarza, która dzisiaj jest muzeum. Koty mają prawo przebywać wszędzie. Mają  specjalne domki. W zacienionych miejscach przygotowane są miski z wodą. Jest nawet koci cmentarz. Tłumy zwiedzających szanują futrzanych lokatorów, a te żyją tu absolutnie bezstresowo. Może graniczy to z absurdem, ale ma też swój urok i okazuje pewien szacunek do świata zwierząt.



W miejscowości Marathon powala na kolana szpital dla żółwi. Tutaj zwiedzanie połączone jest z edukacją. Turyści mają możliwość zobaczenia sali operacyjnej i gabinetów medycznych.


Każdy leczony żółw ma swój basen, na którym wisi karta zdrowia z opisem choroby.



Żółwie, które nie mogą wrócić na wolność stają się stałymi rezydentami lub są wysyłane we wszystkie części świata w celu edukacyjnym. Dzięki takiemu programowi tysiące ludzi zauważa zagrożenia jakie stwarza tym gadom ludzkość.

  
W Parku Narodowym Everglade niepodzielnie królują aligatory. To one są tu gospodarzami i ludzie muszą to uszanować, jeśli nie chcą się znaleźć w menu tych zwierząt.


 W Yosemite National Park sarny i jelenie maszerują między samochodami, a wszędobylskie wiewiórki zaglądają turystom do plecaków w poszukiwaniu smakołyków. Nie są przeganiane i nikt nie rzuca w nich kamieniami.


Prawdziwym szokiem było stado lwów morskich, które rozłożyło się na jednym z pirsów w porcie San Francisco. Młode samce  bez przerwy spychały się do wody niezrażone obecnością ludzi
.

Kiedy jechałyśmy jedynką ujrzałyśmy rozłożone na plaży stado słoni morskich. Dołączyłyśmy do sporej grupy ludzi obserwujących te wspaniale zwierzęta. Nikt z obecnych nie przełaził przez płotek aby znaleźć się bliżej w celu zrobienia lepszych zdjęć (był tam znak zakazujący wchodzenia na plażę). W naszym kraju znak zniknąłby błyskawicznie i ludzie łaziliby wszędzie strasząc zwierzęta. Amerykanie w takich sytuacjach są niebywale zdyscyplinowani.


 W USA wszyscy sprzątają po swoich pupilach. W Polsce jest to niestety cały czas rzadkością (na sporym osiedlu w Warszawie moja córka jest takim ewenementem). W Nowym Yorku właściciele zwierząt znają swoje obowiązki, a miasto  nie zapomina o zwierzakach. Jest tu przygotowanych wiele ogrodzonych wybiegów dla psów. Są tu przygotowane miski z wodą, różne tunele urozmaicające wybieg, a nawet baseniki kąpielowe. Nie jest to las czy polanka, ale zwierzaki mogą tu bezpiecznie, nie przeszkadzając innym, spędzać czas. Wybiegi są sprzątane o konkretnych godzinach.

                                   


 Jeżdżąc po Stanach byłam zszokowana ilością znaków drogowych dbających o bezpieczeństwo zwierzaków.






Cieszę się bardzo, kiedy w moim kraju zaczynamy pochylać się nad losem zwierząt. Wiem, że na wsiach edukacja jest bardzo trudna, ale powoli widać światełko w tunelu.

poniedziałek, 22 października 2012

Bombowy weekend


Ten weekend postanowiliśmy spędzić na tradycyjnym biwaku. Sobotni ranek przywitał nas słońcem i lekkim wiaterkiem więc zdecydowaliśmy się na żagle z nocowaniem na wyspie i wieczorem przy ognisku. Zapakowaliśmy graty i obraliśmy kierunek na Zalew Zegrzyński. Pogoda była wspaniała, a na wodzie było mnóstwo łódek jakby to był lipiec, a nie październik! Po południu dotarliśmy na wyspę na Bugu, gdzie rozłożyliśmy nasz biwak. Panowie udali się (jak to mają w zwyczaju prawdziwi mężczyźni) po drewno, a kobiety zajęły się przygotowaniem strawy. Ogień rozpaliliśmy na pozostawionym po kimś palenisku.
Wieczór był cudny, przy dużym ognisku było cieplutko, a żarełko z odrobiną (oczywiście) alkoholu pyszne. Ale ok. północy rozległ się potężny huk, a ognisko eksplodowało w powietrze (!!!) Palące się kawałki drewna uderzyły w nas z potężną siłą. Odrzuciło nas wszystkich do tylu. Po chwili zerwaliśmy się na równe nogi z myślą, że ktoś do nas strzela! Polanka i las świeciły się palącymi iskrami z ogniska. Wyglądało to tak jakby gwiazdy się pomyliły i przycupnęły na trawie zamiast na niebie. My w dzikiej panice kręciliśmy się w kółko usiłując zagasić palące się na nas ubrania i włosy. Po kilkuminutowej panice udało się wszystko ugasić. W miejscu ogniska ukazał nam się lej w piasku. Wojtek zbliżył się  i zobaczył trzy pojemniki z gazem, z których jeden właśnie wybuchł! Sporo ryzykując wyciągnął na zimną trawę pozostałe dwa.

Mieliśmy niesamowite szczęście, że uszliśmy z tego kretyńskiego dowcipu cało.
Rano zaczęliśmy oceniać straty. Materace, śpiwory, polary, kurtki i spodnie zostały przepalone jak sito!

Zdaliśmy sobie sprawę, że sytuacja była niezwykle poważna. Na szczęście humor nas nie opuszczał i mimo kompletnej mgły, w doskonałych nastrojach, wracaliśmy do portu (życząc autorom cudownego kawału jak najgorzej).
To był naprawdę bombowy weekend!!!

sobota, 20 października 2012

Znaleźć sposób na siebie


Wakacje, kiedy mamy możliwość poznać nowych ludzi i miejsca, są wspaniałe.  Ale to codzienność nam towarzyszy niezmiennie i o niej nie możemy zapominać. Wszyscy wokół "trąbią", żeby zadbać o siebie. Łatwo powiedzieć, ale jak realizować?! Najważniejsze nie robić czegokolwiek wbrew sobie. Jeżeli "na siłę" będziemy uczestniczyć w jakiś zajęciach to nie mamy szans na powodzenie. Mnie absolutnie nie odpowiada aerobik i siłownia (taka osobnicza cecha). Szukając ciekawych zajęć, dzięki mojej koleżance, trafiłam do szkoły tańca flamenco - TRIANA. Tańczą tu początkujący i super zaawansowani, a przekrój wiekowy jest ogromny. I to jest cudne! Dech w piersiach zapiera, kiedy widzimy jak nasza koleżanka Irenka, wymiata na zajęciach w grupie zaawansowanej (drobna kobietka na emeryturze).
   Wszystkie  grupy taneczne startują w październiku i przygotowują się do uroczystego pokazu na wiosnę. Każde zajęcia to nowa część choreografii, którą w całości trzeba mieć opanowaną w kwietniu. Dzięki temu na każdych zajęciach jest coś nowego i to mnie absolutnie kręci! Opuszczasz zajęcia- jesteś w tyle. To jest nieprawdopodobnie mobilizujące. Instruktorki prześcigają się w wymyślaniu ciekawych choreografii. Atmosfera na zajęciach jest super - ciężka praca łączy się cały czas z humorem. Nieraz wracam na ostatnich nóżkach. Ale im bardziej jestem zmęczona tym samopoczucie mam lepsze!

poniedziałek, 15 października 2012

Byle nie zwalniać tempa......

Lądujemy w Warszawie, gdzie wita mnie Wojtek z wiązanką słoneczników. Wsiadamy do samochodu i tu dowiaduję się, że u nas na działce jest kilka osób.
Tak więc na kąpiel i przebranie się mam kilkanaście minut! Wpadam pędem do domu i potykam się o szalejącą z radości kotkę. Biorę "księżniczkę" na ręce i biegnę do łazienki, ale kot nie bardzo chce uczestniczyć w prysznicu. Po 20 min melduję się przy samochodzie. Moim zdyscyplinowaniem zadziwiam nawet męża. Bagaże zostały już wyrzucone z samochodu więc obieramy kierunek: Zalew Zegrzyński. W Polsce jesień zaczyna rozpościerać skrzydła więc rodzinka chce maksymalnie wykorzystać ostatnie ciepłe dni i popływać na nartach wodnych i wake'u. Chociaż jestem nieźle wykończona to jestem absolutnie "ZA". Mój sen może poczekać jeszcze kilka godzin! Nie jest to przecież powód aby zwalniać tempo, przecież dam radę, przecież mogę wszystko!








piątek, 12 października 2012

Zwiedzanie też dla ludzi

"Zwiedzać każdy może", ale pod warunkiem, że wie czego chce. Niektórzy kierują się opinią, że coś wypada zobaczyć. Ja mam to absolutnie gdzieś. Najważniejsze są dla mnie atmosfera danego miejsca i ludzie. Obiekty muzealne oczywiście też są ważne, ale nie można dać się zwariować.
My podjęłyśmy decyzję o zmianie hotelu tak aby mieć jak najwięcej możliwości "posmakowania" NYC. Jesteśmy na 59th St. (Przy samym południowo-zachodnim rogu Central Park).
Odwiedzamy oczywiście THE METROPOLITAN OF ART. Wiem, że będąc tu pierwszy raz nie można "się dać zamęczyć eksponatom". Wybieram oczywiście impresjonistów gdzie można się zatracić absolutnie.
Po dwóch godzinach. zwiedzania słyszymy muzykę poważną. W holu, przy kafeterii, gra zespół. Jest bardzo wielu chętnych aby tu usiąść więc kelnerzy starają się "dosadzać" ludzi do zajętych częściowo stolików. My siadamy przy stoliku, gdzie siedzi popijając wino uśmiechnięty Amerykanin. Nawiązuje z nami rozmowę, która trwa 2 godziny!

   Polecam odwiedzenie MUZEUM GUGGENHEIMA. Jeżeli nie chcemy oglądać samych wystawionych prac to warto przyjść i zobaczyć tę niezwykłą budowlę zaprojektowaną w latach czterdziestych. W tamtych czasach była powodem wielu negatywnych i pozytywnych emocji.
ROCKEFELLER CENTER - za radą córki wybrałam zamiast Empire State Building. Panorama miasta z tarasu widokowego powala na kolana. Czekamy na zachód słońca, aby zobaczyć oświetlony NYC i wspaniale wyglądający Empire State Bulding.

Rano wypożyczamy rowery i jedziemy wzdłuż brzegu w kierunku południowym. Pogoda jest wspaniała i jesteśmy w super nastrojach.
Dojeżdżamy do południowej części Manhattanu, gdzie stateczkiem płyniemy do STATUY WOLNOŚCI.
Po południu docieramy do MIEJSCA PAMIĘCI WORLD TRADE CENTER. Fontanny (są wkomponowane w fundamenty zniszczonych wież), gdzie woda spływa do ziemi, robią nieprawdopodobne wrażenie. Każdy kto tu przychodzi, jest bardzo wzruszony.
Niesamowite wrażenie robią budowane wokół lustrzane budynki- wieże, które odbijają niebo z chmurami i zwyczajnie znikają!!!
Jest to jeszcze wielki płac budowy.
Udajemy się piechotą na WALL STREET aby zobaczyć na własne oczy miejsce decydujące o pieniądzach tego świata. Nowojorska policja bardzo chętnie udziela nam informacji i entuzjastycznie daje się fotografować.
Lekko zmęczone idziemy MOSTEM BROOKLIŃSKIM. Tego mostu nie należy absolutnie przejeżdżać, tylko przejść kładką biegnącą nad samochodami.
Kompletnie wykończone wracamy (po małym piwie wypitym w wesołym miasteczku) na Manhattan. Spacerujemy po Chinatown, a zmrok zastaje nas w cudownej Little Italy.
Nowy York jest fascynujący. Jutro lecimy do domu i czeka nas nocne pakowanie (nie mam pojęcia jak upchniemy wszystkie zakupy???). Kupujemy butelkę białego wina aby uprzyjemnić sobie ostatni wieczór podczas pakownia. Okazuje się, że nie mamy korkociągu. To mojej koleżanki nie zraża i po burzy mózgów, po około 30 min. butelka zostaje otwarta za pomocą szczotki do włosów, hotelowego ołówka, długopisu i pilniczka do paznokci!
Cieszę się, że wreszcie wracam, ale wiem, że moje wspomnienia będą absolutnie niezwykle. Spędziłyśmy w USA ponad miesiąc i gonitwa cudownego świata w tej części globu była ekscytująca.Dziękuję przede wszystkim Telmie, która wytrzymała ze mną tę szaloną gonitwę.

środa, 10 października 2012

Chcesz zwariować - przyjedź do Nowego Jorku


Lądujemy ok północy. W miarę szybko ogarniamy odbiór bagaży i metrem dojeżdżamy do Grand Central Terminal. Mimo późnej pory urzekają nas konstelacje namalowane na sklepieniu w ogromnej poczekalni. Niestety na tym się kończy nasza dobra passa. Obładowane bagażami, z mapą w ręku, staramy odnaleźć nasz hotel. Zaczynamy krążyć "wokół własnego ogona". Okazuje się, że moja towarzyszka zapamiętała zły adres, a jej komórka (z dobrym adresem jest rozładowana). Na szczęście bardzo lubię Telmę i dlatego nie przegryzłam jej aorty. Po półtorej godzinie błąkania się po nocy ( w nieznanym mieście) decydujemy się wziąć taksówkę. Kierowca trochę dziwnie na nas patrzy, ale my się tym nie przejmujemy i ładujemy bagaże. Droga do hotelu zajęła nam ok 10 sekund! ( tak więc nie byłyśmy daleko - tylko trzeba było znać dokładny adres!) Po zameldowaniu się ok 4 nad ranem, padamy spać. Jutro widzimy się z naszymi córkami, które wieczorem wracają do Polski.
Dziewczynki wyglądają super ( Nie jak francuskie kloszardki po wędrówce po parkach narodowych. W Miami wyglądały delikatnie mówiąc na zmęczone.).
Podczas wspólnego posiłku doradzają nam co mamy obowiązkowo zobaczyć.
Po południu nasze kroki kierujemy do Central Parku, który niewątpliwie jest najważniejszym parkiem miejskim w USA. Park w kształcie prostokąta, otoczony zewsząd budynkami różnych maści był genialnym pomysłem. Pełni on nie tylko funkcję krajobrazową, ale przede wszystkim można tu czynnie spędzać czas. Wśród zieleni znalazły miejsce liczne boiska do gier zespołowych, wiele osób biega lub jeździ na rowerach, część pożycza sterowane modele żaglówek i szaleje nimi po tafli jeziorka ( nie jednego w tym parku). Można też popływać na łódeczkach z wiosłami, inni ( jak my) zalegają leniwie na trawie. Dzieci (dorośli oczywiście również jak mają ochotę) mogą odwiedzić tutejsze ZOO, albo poszaleć w mini wesołym miasteczku.
Wszystkie zbiorniki wodne są sztuczne. Dzięki temu architekci Vaux i Olmsted mieli możliwość dobrania odpowiednich elementów dekoracyjnych.
My od pierwszego dnia (i tak przez cały tydzień) jemy w tym niesamowitym miejscu jeden posiłek na trawie (wino, do posiłku, przelewamy do małych butelek po wodzie mineralnej - Polak potrafi).
Rozkoszując się atmosferą parku nie zapominamy o "Strawberry Fields". Po zabójstwie Johna Lennona, dzięki Radzie Miejskiej, zasadzono w parku truskawki, a włoski artysta wykonał mozaikę Imagine.
Zaczyna zmierzchać więc udajemy się na Broadway!
Po Central Parku mamy wrażenie, że znalazłyśmy się w innym świecie!
Na ulicach  jest nieprawdopodobny zgiełk ( jestem ciekawa co na to europejskie normy hałasu). W okolicach Broadway i Fifth Avenue dzień nie ma końca! Ilości różnorodnych reklam są powalające. Jest tu nawet specjalna trybuna, z której można śledzić setki filmów i zdjęć reklamowych (zawsze jest pełna ludzi wlepiających gały w reklamy!).
Wściekłe kolory mieszają się z kakofonią dźwięków. Po ulicy chodzą przedziwnie ubrani ludzie ( lub nieubrani) i dają uliczny show.
Mimo późnej pory światła reklam dają wrażenie słonecznego dnia.
Udaje nam się kupić bilety na musical Chicago. Po tym spektaklu zrozumiałam dlaczego naszym przedstawieniom muzycznym niemożliwym jest odnieść sukces w USA.
Nowy Jork jest absolutnie szalony, ale mieszkać tu - never! :)

czwartek, 4 października 2012

Szalona "Jedynka"

Nasza cudowna szuflada wiezie nas w kierunku Los Angeles.
Dzięki radzie naszego znajomego staramy się jechać wzdłuż wybrzeża, które jest nieprawdopodobnie piękne i urozmaicone. Podróż rozpoczynamy drogą nr 1.
W MONTEREY (było najstarszą osadą Europejczyków na zachodnim wybrzeżu, a pod koniec XIX wieku stało się sardynkową stolicą półkuli zachodniej) zwiedzamy ogromne Monterey Bay Aquarium. Jednym z głównych eksponatów jest zbiornik o wysokości 3 pięter. Dla osób, które nie mają do czynienia ze światem podwodnym wystawa jest prawdziwą skarbnicą wiedzy. Zawsze jest mi żal zwierząt żyjących w niewoli, ale muszę przyznać, że na mnie również zrobiło wrażenie ogromne akwarium.

Samo Monterey jest piękne. Każdego wprawi w zachwyt widok kolorowych zabudowań, kołyszących się łodzi i bawiących się między nimi uchatek.
Jedziemy dalej na południe. Dojeżdżamy do miasteczka CARMEL. Jest to jedno z najpiękniejszych miasteczek jakie widziałam (podobno Clint Eastwood jest tu burmistrzem). Atmosfera jest tu zwyczajnie sielska-nawet ulice nie mają numerów! Wszędzie rozkwitają ogrody, a przy plaży pełnią wartę powykręcane cyprysy. Postanawiamy zrobić sobie w tym niebiańskim miejscu piknik.
Najedzone wyruszamy w cudowną trasę biegnącą wzdłuż Pacyfiku. Widoki zapierają dech w piersiach. Wszystko jest potęgowane przez romantyczną mgłę, która chwilami ląd i ocean łączy w jedno.
Nieprawdopodobnym widokiem są wylegujące się słonie morskie. Stoimy jak zaczarowane przyglądając się stadu, które nie przejmuje się absolutnie naszą obecnością!
Jadąc dalej widzimy Bixby Bridge. Jest to jeden z największych na świecie jednołukowych mostów betonowych.

Postanawiamy zwiedzić HEARST CASTLE. Jest to posiadłość licząca 165 pokoi, a powstała dla zaspokojenia chorych ambicji jej właściciela. Większość zbiorów (obrazy, rzeźby) była zdobywana na aukcjach. Kupiono na nich całe sale z bezcennymi dziełami sztuki. Do San Simeon przyjeżdżały wagony wypełnione po brzegi fragmentami rzymskich świątyń, sufitami włoskich klasztorów czy meblami z całego świata. Zamek był odwiedzany przez znakomitości z każdego zakątka globu. Podobno Bernard Show powiedział uszczypliwie, że " Bóg stworzyłby Hearst Castle tak samo, gdyby tylko miał pieniądze".
Jesteśmy bardzo ciekawe tego cudu. Niestety bez wcześniejszej rezerwacji nie mamy szans na odwiedzenie tego kontrowersyjnego miejsca.
Takie niepowodzenie nie jest w stanie nas zdenerwować albowiem mamy cały czas i wiele innych wspaniałych pomysłów jak dogonić świat.
Wieczorem docieramy kompletnie wykończone i głodne do Santa Barbara. Za radą Anglika poznanego w kasynie, w Las Vegas udajemy się do małej, rybnej knajpki w porcie, gdzie żarcie jest tu kolejnym cudem!
Rano wyspane udajemy się na molo, gdzie ponownie zwierzęta pokazują nam, że w tym kraju są szanowane i dlatego nie wykazują chorobliwej paniki na widok ludzi.
 Nieśpiesznie wsiadamy do naszego bolida i teraz drogą nr 101 wracamy do Los Angeles.
Dwa tygodnie minęło od naszego wyjazdu z LA. Jutro żegnamy Kalifonię. Nie dziwię się, że mieszkańcy są dumni z tego stanu. Ma on opinię "zepsutego dziecka", ale żyjący tu ludzie doskonale wiedzą, że jest to jedno z najbardziej urozmaiconych i najpiękniejszych miejsc na świecie.