wtorek, 31 lipca 2012

Pozytywnie zakręceni

    Być pozytywnie zakręconym i nigdy się nie poddawać- to powinien być cel każdej i każdego z nas.
Kobiety pracują zawodowo lub tyrają prowadząc dom. Praca w domu wymaga dużo większej samodyscypliny niż praca w biurze. Imponują mi kobiety, prowadzące dom, które są zadbane i jednocześnie na luzie. Znam taką wariatkę, która ma zadbany dom, gotuje jakieś dziwne potrawy (np. gęsi pipek) i nie widziałam jej w podomce w kwiatki, rozwleczonych kapciach, nie uczesanej i bez manicure.
Pewnej nocy Danusia nie mogła spać. Nie poszła do kuchni aby tłuc garami po nocy, tylko w koszuli nocnej i płytą  CD na palcu pobiegła przez ulicę do domu koleżanki. Agnieszka widząc ją nie okazała wielkiego zdziwienia (też nie jest zupełnie normalna) tylko zaprosiła do domu. W tym czasie mąż pierwszej spał, a mąż drugiej widząc tańczące nimfy machnął ręką i wrócił do sypialni.
  Innym razem kiedy zadzwoniłam do Danusi, usłyszałam od jej męża, że jest z Agą na wyprawie konwaliowej. Komu przyjdzie do głowy, żeby iść na konwalie?! Na grzyby czy ewentualnie jagody, to wielu zrozumie, ale na konwalie?!
   Osoby, które zawodowo pracują często tłumaczą się przed światem, że nie mają na nic czasu. Bzdura! W takiej sytuacji trzeba zastanowić się nad organizacją tygodnia. Jeżeli nia masz czasu na regularne zajęcia znajdź sposób na siebie.
  Ja za radą, naszego przyjaciela Henia, wożę w bagażniku torbę na basen. Kiedy przejeżdżam koło basenu wpadam tam jak "po ogień". Przeplywam 20 basenów, suszę włosy (najszybciej ta czynność jest wykonana kiedy głowa jest pochylona do dołu) i wybiegam po max 40 min. Trzeba nadmienić, że samozadowolenie jest w tym momeńcie fantastyczne.
Mimo, że mam dorosłe córki wielką radość sprawia mi spędzanie z nim czasu. (Warto jest być zaangażowanym, ale nie upierdliwym). Są to wspólne wyjazdy, ale równięż wspólne zakupy. Wczoraj spotkałyśmy się z Ewcią w centrum handlowym. Najpierw obiegłyśmy sklepy ( Ewa kupiła kilka ciuchów, co jest dużym sukcesem), a potem usiadlyśmy w cichej knajpce. Przy laptopie omówilysmy między innymi mój blog. Dzielnie zniosłam krytykę od mojej córeczki- pijarowca. Efektem tego będą z pewnością zmiany na moim blogu.
Cudownie jest robić nawet błache czynności z zaangażowaniem. Wtedy świat ma "lepszy smak".

niedziela, 29 lipca 2012

Antygona na motorach

Dziś jedziemy zwiedzać najwspanialszy starożytny teatr Epidauros. Dowiadujemy się, że potrzebny nam autobus zatrzymuje się o 11,20 przy poczcie. Bilety kupujemy w pobliskiej tavernie. Właścicielka taverny jest tu " gwiazdą": sprzedaje bilety, obsługuje bar i zawiaduje ruchem ulicznym. Efektem tych poczynań jest oczekujący tłum. Autokar spóźnia się 40 min. Nikt nic nie wie. Siedzimy więc, w tym gorącu, na krawężniku i pijemy piwo. Przyjeżdża wreszcie autobus z napisem "Epidauros". Grupa podrywa się z chodnika i ustawia przed drzwiami. Wtedy nasza "gwiazda" wypada na ulicę i krzyczy, że mimo napisu "Epidauros ", ten autobus jedzie do Aten. Lekko zdziwieni wracamy na swoje chodnikowe miejscówki. Po kilkunastu minutach zajeżdża następny z napisem "Ateny". I tu absolutnie nie należy się dziwić, że celem podróży jest Epidauros. Wsiadamy z wycieczką młodych Francuzów. Jest tłoczno. Lotem trzmiela roznosi się info, że to nie jest autokar do Eupidauros. Jurek, w panice, bierze nasze bilety i przepycha się do kierowcy. Z końca autobusu słyszymy wrzaski i widzimy szamotaninę. To staruszka Greczynka zajęła Francuzikowi miejsce, który usiłował ją zepchnąć. Wtem autokar raptownie hamuje (powodując upadek części pasażerów), a kierowca opószcza stanowisko pracy aby ręcznie uspokoić młodzieńca. W tym zamieszaniu Jurek wtyka, wściekłemu kierowcy, pod nos, nasze bilety. Kierowca wykrzykuje, Epidauros stop, więc nasz załogant wraca do nas. Wydaje się, że wszystko jest opanowane kiedy jakaś para podrywa się z wrzaskiem, że chyba jadą w złym kierunku. Autobus się zatrzymuje, kierowca macha do auokaru jadącego z przeciwnej strony. Para wysiada z bagażami, a my po 20 min. docieramy na miejsce.
Epidauros - amfiteatr z 4 w. p.n.e, z widownią na 14 tyś. osób! Akustyka jest tu nieprawdopodobna. Zasiadamy na samej górze, w ostatnim rzędzie gdzie słyszymy najdrobniejszy szept osób, które są na scenie.
 Dziś przygotowują przedstawienie  " Antygony" we współczesnej wersji- na motorach. Przypomina mi to " Balladynę" przygotowaną przez  Hanuszkiewicza. Jest ogromny upał, a my dłuższą chwilę siedzimy milcząc ( co rzadko nam zdarza), w cieniu drzew oliwnych i dalej wsłuchujemy się w odgłosy sceny.
 Żałujemy, że nie możemy obejrzeć, w tak wspaniałej atmosferze, spektaklu. W końcu leniwie schodzimy i oglądamy pozostałości po obiektach sportowych i po pierwszym szpitalu w Europie.
Bez sensacji wracamy do portu i obieramy kurs na Ateny. Płyniemy  przez Poros, gdzie jachty przepływają przez środek miasta.

Zatrzymujemy się, na ostatni nocleg, w małej zatoczce. Jemy kapitańską kolację przygotowaną przez samego kapitana. Wszystko ( jak zawsze) znika w parę chwil. Wspominamy co nam się najbardziej podobało, co najmniej. Załoga w tym składzie płynęła pierwszy raz i nie wszyscy się znali. Wszyscy zgrali się fantastycznie i spisali na medal! Z taką ekipą można gonić ten świat!

wtorek, 24 lipca 2012


Cierpliwość i wiara

Wieje 20-25 węzłów. Refujemy lekko żagle. Płyniemy ostrym wiatrem więc łódka jest w sporym przechyle. Co pewien czas do kokpitu wlewa się woda. Część załogi wydaje niekontrolowane okrzyki (których treści nie będę przytaczać). Jurek widząc dużą falę decyduje się nastawić wędkę. Mamy dwa potężne brania. Żyłka pęka niczym nitka i tracimy przynęty. Znowu trafiły się ogromne sztuki, których pewnie nie bylibyśmy w stanie wyciągnąć na pokład. Zostaje zmieniona żyłka (obecna powinna udźwignąć konia) i płyniemy dalej. Przejmuję ster i tak sobie myślę, że chyba już nam się nie uda nic złowić. Wtem kolejny wrzask: BRANIE!!!!!! Wędka ponownie gnie się w głębokim ukłonie, a Jurek, skokiem ranionego jelenia, dopada wędki i rozpoczyna walkę. Wszyscy boją się odezwać, żeby nie zapeszyć. Po 15 min widzimy pod powierzchnią wody połyskujące ciało tuńczyka, który zgrabnie zostaje wciągnięty do kokpitu. Ogarnia nas szał radości. Rufa zostaje zamknięta aby nam nie uciekł ( jak to już kiedyś bywało ). Przekrzykujemy się nawzajem i biegamy z aparatami. Nasze trofeum ma 12-15kg!! Brawooooo Juuureeek!!!

Dzięki naszemu wędkarzowi ( i tuńczymowi oczywiście ) przygotowujemy: tatara, steki, potrawkę z warzywami i zupę rybną!!! Tylko biedna Basia, która nie lubi ryb, musi zadowolić się parówkami.
Przeszczęśliwi chronimy się na noc, w małej zatoczce na Hydrze, gdzie zastajemy 10 jachtów ze szwajcarską młodzieżą ( ok 100 osób). Zostajemy uprzedzeni, że będą balować do 2 w nocy (cóż za precyzja).
Najedzeni naszą tuną, włączamy muzykę i światła laserowe (które oczywiście mamy ze sobą) i zaczynamy balować. Ok 1 zapływa, do nas ponton z młodzieżą. Wchodzą do nas na łódkę twierdząc, że u nas jest lepsza impreza. Są zaskoczeni tym, że Polacy mówią po angielsku, nie piją wódki tylko wino i piwo ( nie wiedzieli, że gin skończył się poprzedniego dnia) i że w naszym wieku można tak się bawić. No cóż- my zwyczajnie doganiamy świat!
Wcześnie rano przepływamy do miejscowości Hydra, która jest kolejną prawdziwą perełką. Jest tu jak na Santorini dużo ludzi i wiele sklepików. Nie ma tu samochodów ( tylko mała śmieciarka jeżdżąca w porcie), a woda słodka jest tu dowożona tankowcami. Port jest w kształcie rogala, a na otaczających go stromych zboczach stoją zabudowania wyglądające jak ściśnięte stokrotki w wiązance. Przy nabrzeżu stoją dziesiątki smutnych osiołków, które zabierają, na swoje plecy, ludzi, cegły, lodówki, meble. Wszędzie leżą, różnych maści i rozmarów koty.

Każdy żeglarz chce odwiedzić Hydrę. Jachty stoją tu w kilku rzędach i aby przejść na ląd trzeba przejść po kilku łódkach i po linach między nimi. Ten kto ma pełen portfel może odwiedzić sklepiki z ciuchami i biżuterią. Ten kto nie ma, może wziąć aparat i napawać się wdziękiem i atmosferą tego miejsca.
Wypływnie jachtów też jest ciekawe. Przy tak maleńkim porcie i tak wielkiej ilości łódek, kotwice  pod wodą zaczepiają się o siebie i wzajemnie wyciągają. Fantastyczny jest zgiełk wrzeszczących i biegających po pokładach żeglarzy i trzeszczących łańcuchów kotwicznych. To jest równierz wspaniała strona tego miejsca!

poniedziałek, 23 lipca 2012

Nocny rejs


Wypływamy ok. 20. Wszyscy są poinformowani jak należy zachowywać się podczas nocnego pływania. Wachty są przydzielone (po dwie osoby- każda po dwie godz). Wszyscy są bardzo skupieni. Nocne żeglowanie zawsze jest mocnym przeżyciem nawet dla doświadczonych żeglarzy. Jesteśmy świadkami wspaniałego zachodu słońca i wiemy, że wschód będzie równie piękny.
Nocą drużyna jest milcząca. Ja z Moniką dostaję wachtę od 1 do 3. Kiedy przejmujemy ster morze jest spokojne, a nad nami świecą milony gwiazd. W ciemności wypatrujemy świateł wielkich jednostek. Kolory świateł nawigacyjnych i ich ustawienia pomagają nam ustalić kierunek ich przemieszczania się."Oczy mamy wokół głowy". Ok. 2 zaczyna wiać, więc stawiamy żagle. Płyniemy baksztagiem. Wojtek drzemie w kokpicie, a załoga śpi w kabinach. Od czasu do czasu ktoś zaspany wystawia głowę i wraca spać dalej. O 3 przekazujemy wachtę Ani i Tomkowi, ale nie idziemy do kabin tylko zostajemy na zewnątrz. Momemvasia wita nas zawieszonym nad murami miasta księżycem, cieniutkim jak obrączka.
Dopływamy do portu i dopada nas huragan. Żaglówki zrywają się z kotwic i zaczynają się obijać o siebie i o pomost. W tej sytuacji kotwiczymy poza portem. Przy cudnym wschodzie kładziemy się na krótką drzemkę.
Po przebudzeniu załoga pędzi zwiedzać stare miasto. To tutaj niewielki gród, przycupnięty na stromym zboczu, otoczony murem i morzem, bronił się przed Turkami ponad 100 lat. Dziś można zobaczyć korytarze, które wychodziły poza linię wroga i którymi dostarczano żywność. Dopiero kiedy Turcy zablokowali dostawy, dzielni Grecy musieli się poddać. Jest to niezwykłej urody miasteczko. Jest tu odrestaurowane wiele budynków i wszystkie są maleńkie jak dla krasnoludków. Żegnany piękną Monemvasię i płyniemy dalej bo przygoda przecież trwa!



piątek, 20 lipca 2012


Zaczarowane jabłka

Jest to w/g mnie najpiękniejsza wyspa na Cykladach. Wspaniałe białe urwiska, wąwozy, groty i tunele zachwycą każdego - nawet największego zrzędę.

Zatoka Kleftiki jest zaczarowanym miejscem. Zacumowanie i spanie w niej jest przefantastyczne. Po wspaniałej kolacji, kiedy wita nas noc, rozkładamy się na dziobie. Cały czas jest widoczna biel otaczających skał w świetle księżyca. Niebo pełne gwiazd pochyla się nad nami. Gwiazdy wyglądają jak świecące jabłka, zawieszone na żyłkach, tuż nad naszymi głowami. Wystarczy wyciągnąć rękę po jedno z nich i schrupać. Co chwila spada jedno jabłko i trzeba zdążyć pomyśleć marzenie. Ponieważ spadają co chwilę wymyślam marzenie, a to dla siebie, a to dla rodziny, bliskich i dalekich znajomych. Jestem pewna, że marzenia zapewnią, im wszystkim, szczęście. To jest nasz zaczarowany wieczór.
Rano wyruszamy do Adhamas, gdzie wpożyczamy 3 buggy i wyruszamy na objazd wyspy. Nasz buggy ryczy jak zarzynany wół i co chwila z wielkim hukiem wybuchają kłęby dymu. No cóż, nie możemy się tym przejmować bo reszta drużyny jest gotowa na spotkanie z przygodą, a Milos czeka na nas.
Objeżdżamy wyspę odwiedzając nasze ulubione miejsca.

FIROPOTAMOS- gdzie dwa lata temu byliśmy świadkami jak kobiety nawoływały swoich mężów- rybaków na kolację, grając na dużych, kręconych muszlach.
FILAKOPI- wysoki wąwóz, na którego dnie jest morze.
SARAKINIKO- miejsce absolutnie kosmiczne. Wałęsanie się po śnieżnobiałych skałach, pod którymi buszuje morze, jest niesamowite. Co chwila, ze szczelin, wybuchają gejzery wody, a W biel skał wrzyna się się zatoka z błękitną wodą.
Po jej drugiej stronie widać duże, prostokątne otwory. To są wejścia do zespołu wykutych korytarzy i grot. Zimą jest tu ciepło, a latem panuje miły chłód. Przez szereg lat to miejsce zamieszkiwali hipisi. Podobno żyło ich tu kilkuset. Dziś po korytarzu nie biegają roześmiane dzieci kwiaty - jest tu cicho i pusto.

Na wyspie znajduje się również wspaniały amfiteatr i można odwiedzić miejsce, gdzie znaleziono Venus z Milos (jak chcecie zobaczyć samą Venus to musicie udać się do Paryża).
Nasze buggy dzielnie pokonują kręte, szutrowe drogi (choć ja musiałam naszego pchać, aby następnie wskakiwać do niego w biegu). Jest niebywały upał (+45 w cieniu). Wracamy do portu, gdyż czeka nas nocna żegluga - chcemy uciec przed zbliżającym się meltemi (ma wiać 30-40 węzłów- co uniemożliwi nam żeglowanie przez jakiś czas).
Żegnajcie Cyklady witaj Peloponezie!

środa, 18 lipca 2012


Cudna Grecja

W samej Grecji można by znaleźć kilkanaście cudów świata. Między innymi takim cudem jest Santorini (po grecku Thira). Kiedy odwiedzającym załogom ukazują się zarysy wyspy, wszyscy mają wrażenie, że maleńkie domki na szczytach tworzą białą czapę. Zawsze wśród naszych załóg mamy "świeżaczka", który jest łatwowierny i można go łatwo wkręcać. Na okrzyk załogi: " A niech to, na Santorini spadł śnieg! To niesamowite!!"- "świeżaczek" dzwoni do Polski i pełen entuzjazmu wykrzykuje, że w Grecji, w środku lata, nastała zima (nie zwracając przy tym uwagi, że mamy temp. +40 stopni)! Budynki są tutaj biało-niebieskie. Błękitne kopułki cerkiew mienią się w słońcu. Zawsze budzi we mnie podziw determinacja Greków do odbudowy tego miejsca. Kilka razy wulkan obracał to miejsce w pył, a Thira, niczym Fenix z popiołów, powstawała i trwa nadal. Na samą górę można się dostać kolejką górską (poczujecie się jak na nartach), pieszo po stromych schodach, lub na osiołkach po tych samych schodach. Piesi co chwila wdeptują w ośle odchody, ale  to też jest urok tego miejsca.

Jedyne co mnie denerwuje to nieprawdopodobne tłumy i sklepowa komercja. My z Wojtkiem lubimy wejść na górę, powłóczyć się po uliczkach, ale na kolację zjeżdżamy lub schodzimy i w porcie, w małej tawernie z Grekami, jemy sałatkę "santorini" i coś jeszcze. Tym razem nie nocujemy na Thirze, tylko płyniemy na Ios. Ten kto jest słabego zdrowia lub ma chore serce nie powinien tu przypływać. Na szczycie tej wyspy znajdują się setki dyskotek. Jachty i promy przypływają tu przed wieczorem, aby o 23 wszyscy mogli udać się na górę i wrócić ok. 6 rano. Bawią się tu ludzie wszystkich narodowości. My również podporządkowujemy się regułom panującym na wyspie. Zatrzymujemy okazję i na pace, w dziewięć osób, jedziemy do miejsca uciech. Ok. 5 rano wracamy kamiennymi schodami do portu. Już o 8 robimy zakupy (niezwykle wypoczęci), aby jak najszybciej udać się do następnego cudu- wyspy Milos.


wtorek, 17 lipca 2012


Ile da ci morze?

Morze nigdy nie jest obojętne. Potrafi być przyjazne, ale nie wybacza lekceważenia i głupoty. Dla nas, jak do tej pory, jest łaskawe. Wczoraj mieliśmy szóstkę więc żeglowało się fantastycznie. Trzykrotnie przypłynęły delfiny. Dziś wiatr zmniejszył się i nieśpiesznie płyniemy w kierunku Mykonos. Wtem Jurka wędka wygina się energicznie. Mimo zaciągniętego hamulca cała żyłka zostaje wywleczona. Jurek rozpoczyna walkę, a z drugiego końca żyłki swoją wojnę rozgrywa ryba.

Bitwa trwa ponad 30 min! Jurek jest wykończony, a ogromny tuńczyk nie zamierza się poddać. Wojtek zaczyna pomagać naszemu dzielnemu wędkarzowi. Wszyscy spięci stoimy w kokpicie i już planujemy jakie dania przygotujemy (panowie ocenili go na ok. 30kg). Niestety po półgodzinnej walce zerwała się żyłka. Rozczarowaniu nie było końca. No cóż, dzielna ryba wywalczyła wolność. A my chyba dziś będziemy głodni :)
Płyniemy dalej i morze nagradza nas wspaniałym widokiem. Obok naszej łódki wyskakuje nieduży błękitny merlin!! Wykonuje kilka akrobatycznych skoków niczym gimnastyczka na batucie. Jest zwyczajnie piękny. Morze jest bardzo spokojne i zaczynamy mieć flautę. W tej sytuacji Wojtek wypuszcza cumę za rufę i zaczynamy się ciągać za łódką. Woda ma 29 stopni.

Boże jak ja kocham takie chwile!


poniedziałek, 16 lipca 2012


Powiew historii



Wieczorem odwiedzamy Mykonos. Jest to bardzo piękne miasteczko. Wspaniałe wiatraki, które zna cały świat. Mieszkańcy aby chronić się przed piratami, zaczęli budować bardzo kręte i wąskie uliczki. Napastnicy gubili się w labiryncie ulic i pojedyńczo byli wyłapywani i zabijani. Symbolem wyspy jest pelikan, który tu mieszka. Jedynym mankamentem są ogromne tłumy.
Rano płyniemy na wyspę Delos. To tu jest prawdziwa historia. W starożytności żyło tu 30 tyś. mieszkańców. Powala mnie (nie pierwszy zresztą raz) aleja lwów. Zachowane na posadzkach mozaiki każą nam się zastanowić nad poziomem prac współczesnych robotników. Sposób przechowywania wody, akwedukt i amfiteatr budzą we wszystkich podziw. Po kilku godzinach, spędzonych w ruinach starożytego miasta, postanawiamy wrócić na łódkę.
Niestety silnik w naszym pontonie zaczął nawalać. Prąd od strony wyspy i wiatr jest zbyt silny aby ryzykować powrót po część załogi. Upychamy się w dziewięć osób i powolutku, żeby silnik nie zgasł, płyniemy w kierunku łódki. Nasz pontonik dzielnie sobie radzi, a ludzie z okolicznych statków fotografują naszą zwariowaną grupę. I to jest urok prawdziwych wakacji :)

środa, 11 lipca 2012

Magiczny Sounion

Dopływamy do Półwyspu Sounion. Jest to magiczne miejsce. Za każdym razem, kiedy tu przypływam, jestem pod ogromnym wrażeniem tego miejsca. Łodzie cumują tu w rozległej zatoce, nad którą wznosi się wzgórze. Na tymże wzgórzu znajdują się ruiny Świątyni Posejdona. Kolumny świątyni dumnie przyglądają się turystom i jachtom. Podobno, na jednej z kolumn, Byron wyrył fragment swojego wiersza. Jest dla mnie prawdziwym zaszczytem przebywać w tak wspaniałym miejscu.

Cumujemy na kotwicy i pontonem przemieszczamy się na ląd. Pędem biegniemy na górę. Tutaj we wzniosłej atmosferze i wśród kolumn świątyni napawamy się zachodem słońca.
Jeżeli będziecie w okolicy Sounion serdecznie to miejsce polecam. Zawsze jestem wzruszona obserwując gromadę ludzi z całego świata, którzy w skupieniu i aparatami fotograficznymi czekają na naprawdę niezwykły zachód słońca.

Po tym cudownym akcie trzeba myśleć pragmatycznie: jesteśmy głodni!
Pędzimy na dół, kaleczeni przez kolczaste krzewy, aby w knajpce wypełnić po brzegi nasze brzuchy.
Wracając widzimy, że w sąsiedniej tawernie odbywa się zorganizowana impreza. Najpierw nieśmiało zaczynamy podrygiwać na plaży. Po kilkunastu minutach wkraczamy na parkiet i rozpoczynamy prawdziwą imprezę. Błyskawicznie stajemy się królami wieczoru, a młodziaki patrzą na nas z lekkim zdziwieniem (co nas absolutnie nie deprymuje i szalejemy dalej). Wracamy na łódkę ok. 4. Po dobrze odpracowanym dniu można położyć się spać.
Po przebudzeniu i rannej kawie kierujemy naszą jednostkę pływającą ponownie na Kithnos do tawerny Janisa. Nie możemy się oprzeć jego zupie rybnej. Jak zwykle jesteśmy entuzjastycznie witani. Siedzimy ponownie przy stole na plaży. Pod stołem znowu zaległo stadko kaczek, a wokół łazikują koty. Taką Grecję uwielbiamy!

wtorek, 10 lipca 2012


Nowa załoga, nowa przygoda                                      

Przyjechała nowa załoga. Zasiedliśmy wszyscy w kokpicie i rozpoczęliśmy biesiadowanie. Delikatnie rzuciłam hasło aby ruszyć się na zakupy. Załoga stwierdziła (ściśle mówiąc Gosieńka), że nigdzie nie musimy się spieszyć. Przecież jesteśmy w Grecji, a poza tym mamy wakacje. Ok!

Posiedzieliśmy więc sobie i wieczorkiem, nieśpiesznie, udaliśmy się do sklepu.
Załogi z całego portu (a jest ich w Atenach setki), w ciągu dnia zrobiły zakupy i dla nas niewiele zostało. Mogliśmy oczywiście przejechać do innego sklepu, ale było za późno. I stało się!! Poraz pierwszy dokonaliśmy małych zakupów! Po "szalonych" zakupach pojechaliśmy pod Akropol na kolację. Razem z nami zaprzyjaźnieni Grecy- Nikos i Antonis razem z żonami.
Mimo późnej nocy na ulicy były tłumy ludzi i było niezwykle gorąco. Kolacja była przemiła, szczególnie dla mnie, gdyż dostałam od Greków następne prezenty urodzinowe! Cudownie jest mieć urodziny w wakacje. Radzę zmieńcie datę urodzin jeśli wypadają jesienią czy zimą!!
Rano ok. 10 opóściliśmy Marinę Kalamaki. Po postawieniu żagli nastąpiło rytualne otwarcie szampana i podzielenie się nim z Neptunem.


Żegnajcie Ateny, witajcie Cyklady!

poniedziałek, 9 lipca 2012


Prawdziwy grecki Adonis i prawdziwe greckie kaczki

Wypływamy z Kanału Orei i postanawiamy odwiedzić naszego przyjaciela Janisa na wyspie Kithnos. Musimy nadłożyć trochę drogi, ale reszta załogi też chce go zobaczyć. Janis razem z żoną, córką i synem prowadzą uroczą knajpę, w której część stołów znajduje się na plaży. Jest tu wspaniała atmosfera, a żarełko najlepsze w Grecji. Na wieść, że do nich przypływamy, specjalnie dla nas przygotowują , między innymi, niesamowitą zupę rybną. Nie ma jej w karcie, ale właściciele knajpki wiedzą, że ją uwielbiamy.
I tak wieczorem siedzimy sobie  przy stole na plaży. Wokół nas koty patrzące tęsknie ( jak kot w Schreku) za kawałkiem rybki, a pod naszym stołem wygodnie rozsiadło się stado kaczek. Ja, dyskretnie karmię koty, a Madzia kaczki.
Po kolacji robimy sobie zdjęcia z rodziną Janisa. Nasze zdjęcie ma być na nowej stronie internetowej ich knajpki. Jak się tylko pojawi to wszystkich oczywiście poinformuję.

 Najedzeni udajemy się do Adonisa i jego Rockcastle. Jest to dom z kamienia, który został samodzielnie zbudowany przez właściciela. Adonis ( cóż za imię) jest drobnym, chudym Grekiem o wyglądzie rockmana i tylko taką muzykę puszcza w swoim pubie. Okoliczni sąsiedzi skarżą się na niego do władz. On znosi to dzielnie ( płacąc kary i ryzykując aresztowaniem) i dalej działa w obranym przez siebie kierunku.
Późno, a właściwie wcześnie rano wracamy na Atenę. Wstajemy o dziewiątej, bo to już najwyższy czas obrać ostateczny kurs na Ateny. To wspólny ostatni dzień tej załogi. Wszystko kiedyś się kończy, ale nie dla nas! My z Wojtkiem przywitamy i będziemy ten świat gonić z nową załogą!


Kochani, dziękuję za wspaniałe życzenia urodzinowe przesyłane na blog, 
email i telefon. Nie sądziłam, że tylu osobom będzie się chciało coś 
napisać z tej okazji. Wielkie dzięki!!!! Ps. Mówiąc szczerze, miałam 
nadzieję, że nie będziecie pamiętać i będę mogła poudawać, że jestem rok młodsza :) V.

niedziela, 8 lipca 2012

Urodzinki :)

Obieramy kurs na PŁN-WSCH, na wyspę Peristeri. Otrzymujemy info. o zbliżającym się meltemi (jest to bardzo silny, spadowy wiatr  wiejący z PŁN-WSCH). Ma wiać ok. 30 węzłów. Wiatr rzeczywiście się wzmaga, za sterem jest Wojtek. 
W zatoczce Peristera stajemy na kąpiel. 
Odbywam z Wojtkiem naradę jaką trasę obrać przy meltemi.
Możemy płynąć, w kierunku Aten, na PŁD-WSCH. Wtedy musimy pokonać otwarte morze. Co prawda będziemy płynąć pełnym wiatrem, ale część załogi nie jest przystosowana do tak ciężkich warunków. 
Druga możliwość to cofnięcie się na ZACH i przepłynięcie Kanałem Orei. Jest to znacznie dłuższa droga, ale będziemy częściowo osłonięci od wiatru. 
Mimo żeglarskiego zacięcia kapitana, zwycięża dobro załogi (i brak wymiotów na pokładzie) i kierujemy się na ZACH. 
     Zatrzymujemy się, ponownie na cudownym Skopelos, na noc. Cumujemy na kotwicy i zabezpieczamy się dwoma cumami do skał przy lądzie. Ja z Wojtkiem śpimy w kokpicie. Około 3 w nocy podmuchy wiatru są tak silne, że kotwica decyduje się opuścić swoje stanowisko i jacht natychmiast znajduje się przy skałach. Błyskawiczna reakcja kapitana i załogi ratuje sytuację. Ekspresowo odcumowujemy i zostawiamy dwie liny na nadbrzeżu. Mając włączony silnik spokojnie wybieramy kotwicę. 
Nagle słyszymy potężny huk - to sąsiednia łódka w panice odpływa od skał zrywając cumy. 
Jest 3.30. Wojtek, w nocy i przy takim wietrze, nie chce nikogo posyłać po zostawione liny. Więc tak sobie wolniutko krążymy, z drugą łódką, oczekując świtu. Przynajmniej mamy okazję obejrzeć wspaniały wschód słońca. 
Po zabraniu cum płyniemy dalej na ZACH. Żegnajcie zielone Sporady!
Dziś jest długi dzień. Wpływjąc do kanału zatrzymujemy się w miejscowości Orei. Tu poraz pierwszy widzimy rzeczywisty kryzys w Grecji. Sklepy są pozamykane, na ulicach szaleją śmieci. Jest tu zwyczajnie smutno. To nie jest ta Grecja którą znamy. Szybko robimy zakupy i odpływamy. Przed nami długa droga do Khalkis.
Cumujemy na krótkie spanie, w pobliżu miasteczka Eubea i rano ruszamy dalej. Płynąc, kanałem Orei, mamy wrażenie, że jesteśmy na Śniardwach. Poważną różnicę stanowią silne prądy i słona woda oczywiście :) 
Dopływamy wreszcie do Khalkis. Aby płynąć dalej musimy czekać na otwarcie mostu.
Z powodu silnych prądów i pływów most jest otwieramy przy ich osłabnięciu. Zazwyczaj ma to miejsce w nocy (ale to nie jest pewnik) pomiędzy godz. 22 a 4. Jest otwierany na ok 30min. 
Mamy kilka godz. do 22 więc włóczymy się po nowoczesnym, pełnym ludzi mieście. 
Idziemy na kolację, która zwyczajowo kończy się dramatycznym obżarstwem. 
Po kolacji, w pełnej gotowości, czekamy na info. z kapitanatu o otwarciu mostu. Czas otwarcia jest co chwilę przesuwany.
Nagle o 24,05 do naszej łódki podchodzą kelnerki z pełną tacą deserów i lodów, a nasz kapitan w pełnym mundurze wkracza, z różami, na pokład. To zaczęły się moje urodziny!!!!! 
Nie wiem czy kobieta, w moim wieku, powinna je hucznie obchodzić. Ja i tak niezmiennie będę doganiać świat!! I żaden wiek mnie nie powstrzyma! Dostaję wspaniałe prezenty od męża. Leje się szampan, załoga śpiewa "100 lat", a zaciekawione tłumy przyglądają się z uśmiechem. 
   O 3,50 jesteśmy poinformowani, drogą radiową, o otwarciu mostu. Każda jednostka musi przestrzegać procedur przekazywanych przez radio. ( Małżeństwo dziadków z Włoch, mając popsute radio, popłynęło jak im serce podyktowało. Kiedy tak płynęli, niefrasobliwie pomiędzy dwoma tankowcami, z pewnością ktoś w kapitanacie oparł się o zawał.) Wreszcie przepływamy upragniony most i czujemy się jakbyśmy przekroczyli granicę. Za chwilę przed nami następny most. Zastanawiamy się czy nasz maszt się pod nim zmieści. Z perspektywy łódki wygląda, że maszt zostanie pod mostem. Beata wrzeszczy, ale łódka przepływa spokojnie.
O 5 cumujemy gdzie bądź i idziemy spać. Musimy mieć siłę bo przecież przed nami cały mój urodzinowy dzień! I po 12 mogę o sobie powiedzieć pierwszy raz w życiu, że nie jestem 40+, ale 50+ i dobrze mi z tym :)





piątek, 6 lipca 2012

Mamma Mia!

Wreszcie dopływamy do wyspy marzeń - Skopelos. wyspa jest cuuudna! Popadamy w zachwyt przy każdej, zobaczonej, zatoczce. Linia brzegowa jest niebywale urozmaicona, a fantastyczne urwiska opadają do morza. Stara część miasteczka Skopelos jest rozłożona na dosyć ostrym wzniesieniu. Domki i uliczki są tu bardzo zadbane i czyste. Na wycieraczkach wylegują się koty, a siedzące Greczynki na schodkach domów, piją kawę i plotkują.
Grecki kot

Nowa część miasta z przemysłowym portem nie zainteresowała nas. Prawdziwą wisienką na torcie tej wyspy, jest maleńka cerkiew, w której odegrała się scena ślubu z filmu Mamma Mia.

Aby ją zobaczyć wynajmujemy skuterki i udajemy się z portu Loutraki, na drugą stronę wyspy. Z daleka jest widoczna skała z przycupniętą cerkiewką i wąskim przesmykiem łączącym ją z lądem. Zatrzymujemy się aby sfotografować to cudo.

Kiedy dojeżdżamy krętymi serpentynami do naszego celu podróży, nasz zachwyt wzrasta o 300%. Nie dziwię się, że reżyser wybrał to miejsce na kulminacyjną scenę w swoim filmie. Jest to kwintesencja tego kraju. Piękno, surowość i prostota są tu zaklęte w jednym miejscu.

środa, 4 lipca 2012

Kozi łeb - koszmar następnego lata

Dziś dotarliśmy do małej wyspy Tsoungria. Pontonem cała załoga dopływa na ląd. Wchodzimy w głąb wyspy, gdzie po drugiej stronie bagna odkrywamy opuszczone gospodarstwo. Po środku rośnie wspaniała palma, a wokół niej mirabelki. Panowie idą na szaber owoców, które okazują się być pyszne. Niedaleko ospale pasą się kozy. Po spenetrowaniu, przez panów gospodarstwa (reszta z nas nie odważyła się przejść przez bagno), kierujemy się na plażę do prowizorycznie założonego barku. Tutaj, zajadając gawrosze (przebój tego rejsu), obserwujemy przypływające jednostki z turystami. Dobijają na ok. 40 min. W tym czasie każdy "ma obowiązek wykąpać się, wykonać 3 fikołki w wodzie, wypić 2 piwa i wrócić na łódź". Przed wieczorem wszyscy odpływają, nawet właściciele barku. Zbliża się zachód słońca. Udajemy się na dalsze zwiedzanie wyspy. Odnajdujemy fabryczkę ( czy też tłocznię) oliwy. Mimo dużych zniszczeń widoczna jest bardzo ładna architektura obiektu. W środku są liczne, stare urządzenia. Coś w rodzaju młockarni, waga przemysłowa ( na której usiłował zważyć się małżonek) i wielkie amfory na oliwę, zakopane do połowy w ziemi.

Tylko w Grecji można oglądać takie wspaniałe rzeczy bez nadętej komercji. I tylko żal, że takie wspaniałe obiekty popadają w ruinę. Kierujemy się do cerkiewki na skale. Jest maleńka i bardzo zadbana. Przycupnęliśmy nad urwiskiem w oczekiwaniu na zachód słońca. Markowi udało się zrobić mnie i Wojtkowi romantyczne zdjęcie.
Love is in the air :)
 Po zachodzie czas zbierać się na łódkę. Nieoczekiwanie pojawiają się dwaj robotnicy z metrówką, gdyż zamierzają odnawiać cerkiew. Tylko Grecy mogą całymi dniami nic nie robić, aby po nocy przypłynąć do pracy. Taka właśnie jest Grecja- niewymuszona i na luzie.
Wracamy pontonem, a z nami znaleziona, przez Wojtka, czaszka kozy z rogami i pełnym uzębieniem. Zasiadamy do kolacji. W blasku świec widać, zatkniętą na rufie, czachę. Jesteśmy jedyni w zatoce, a wokół nas zapadła ciemność. W oddali słychać odgłosy zwierząt z wyspy i wrzask przestraszonych mew. Panowie opowiadają niestworzone historie, a łeb kozy zaczyna się nam uważnie przyglądać. Oglądamy przez noktowizor brzeg wyspy, gdzie na półwyspie widać samotną, czarną kozę. Atmosfera się zagęszcza, a żarty Marka o " kozie dusicielce" przelewają czarę goryczy. Beata i Magda żądają wyrzucenia łba, który ląduje na 4 m pod łódką. Efekt był taki, że ogólna "psychoza" sprawiła, że zamiast spać pod rozgwieżdżonym niebem spałam w kabinie...

wtorek, 3 lipca 2012

Fish spa w Grecji :)

Opuszczamy bez żalu zatokę Andriami (bo nie ma czego żałować) i obieramy kurs na wyspę Skhiatos. Stoję za sterem  cały dzień. Prowadzić Atenę przy wietrze 5 to prawdziwa frajda. 

Płyniemy z prędkością 9 węzłów. Decydujemy się zatrzymać na kąpiel w zatoce Koukomaries. Słyszeliśmy, że plaża tutaj błyszczy się ponieważ zawiera mikę.
Zakładamy płetwy i płyniemy do brzegu. I tu doznajemy szoku. Plaża połyskuje maleńkimi drobinkami, a przybijające fale mienią się w słońcu. Wchodzimy w głąb wyspy aby zobaczyć słodkie jezioro. Kiedy tak sobie maszerujemy (a właściwie podskakujemy na gorącym piachu) nasze stopy zaczynają również błyszczeć. Wszystko się świeci - fale, plaża, droga do jeziora, wokół niego ziemia i oczywiście nasze nogi. Aż dziw, że trawa i rosnące pinie  mają swój zwykły zielony kolor. Chyba Midas tutaj gościł. Wszystko jest tu niezwykłe. Atmosferę psują troszkę licznie rozłożone leżaki i parasole. W końcu płyniemy na łódkę, bo chcemy o ludzkiej porze zawinąć w Skhiatos.
Przeczytaliśmy, że miasto jest mało przyjazne, a w porcie kompletny bajzel i niczego nie można załatwić.
W związku z takimi info. wpływając jesteśmy czujni " jak ważki".
Bez problemu cumujemy (mimo, że nasza łódka jest słusznych rozmiarów) przy samej promenadzie. Na nabrzeżu jest  stanowisko z prądem, do którego się podłączamy. Jak na początek wszystko układa się super. Robimy szybki klar na pokładzie i schodzimy na ląd. Wszędzie są knajpki i sklepy. Wędrujemy po okolicznych uliczkach wśród tłumu ludzi. Jesteśmy zdziwieni na propozycję dobrej ceny za pedicure. Po kilku krokach wszystko się wyjaśnia. Szczęki opadają nam z głośnym hukiem o bruk. Otóż po obu stronach uliczki, za przeszklonymi ścianami rozstawiono kilkanaście akwariów. Przy nich siedzieli ludzie,a małe rybki skubały im stopy!! Ulica podzieliła się na dwie frakcje: osoby uczestniczące "w zabiegu" miały poważne miny, a reszta turlała się ze śmiechu. Nie ma to jak w Grecji trafić na zagłębie fish spa :)
Po obfitej (jak zwykle kolacji) udajemy się na spoczynek. Noc jest bardzo gorąca i parna. Ulewa nad ranem wygania nas z pokładu i zmusza do spania w kabinach.
Lekkie schłodzenie, po burzy, postanawiamy wykorzystać na zwiedzanie miasta. Wbrew przeczytanym info. Skhiatos bardzo nam się spodobało. Wytrwali docierają do starej części miasteczka. Uliczki są tu tak wąskie, że brakuje miejsca nawet dla dwóch osób. W niskich pokłonach przeciskamy się pod gałęziami kwitnących bugenwili. Odnajdujemy tawerny, w których siedzą sami Grecy. Pozdrawiają nas machnięciem ręki. Dochodzimy do najwyższego punktu, z którego mamy widok na całą zatokę. Na wyspie jest pas startowy, który zaczyna i kończy się w morzu. W porcie, na wysokości pasa, nie mogą cumować łodzie żaglowe - samoloty schodzą tu bardzo nisko.
Po powrocie do portu siadamy w knajpce (koniecznie z fifirifi), gdzie ja pełna wrażeń, wysyłam info na swojego bloga...

poniedziałek, 2 lipca 2012

Mecz  Hiszpania - Włochy

Wygrana Hiszpanów. Grecy się cieszą, ale szału nie ma. Na pewno w strefie kibica w Polsce jest lepsza atmosfera niż tu w Grecji. Ale by się działo gdyby to Grecy albo Polacy odbierali puchar :) marzenia piękna rzecz... Ale mamy mistrzów i zasłużyli na ten tytuł w 100 procentach!!!!!