Zeszliśmy z pokładu naszego jachtu na Raiatei. Część załogi rozjechała się ( a właściwie rozleciała) w różne części świata, a część została żeby zwiedzić wyspę. Wynajętym samochodem pojechaliśmy wschodnim wybrzeżem na południe gdzie znajdował się nasz hotel. Widoki były niesamowite. Po prawej stronie podziwialiśmy majestatyczne góry otulone gęstą roślinnością, a po lewej ocean mienił się wszystkimi odcieniami błękitu i zieleni.
Mijaliśmy przydrożne stoiska z owocami. Po około godzinie dojechaliśmy do romantycznego hoteliku Atiapiti.
Przycupnięte małe domki przy samej plaży umeblowane są ze smkiem, ale bez zadęcia.
Jedzenie jest fantastyczne i utrzymane w lokalnym stylu. Właścicielką jest przesympatyczna Francuzka mieszkająca tu od 17 lat. Związana jest od lat z mieszkańcem wysp pochodządzym z rodziny królewskiej.
Obwozi nas łodzią po okolicznych rafach i pokazuje nam swoją wyspę ( którą widać z plaży hoteliku).
Po obiedzie idziemy na molo karmić mureny. Ku naszemu zdziwieniu, na zawołanie właścicielki wypływają dziesiątki szarych muren i porywają resztki naszego obiadu.
Nazywne są przez swoją panią córeczkami ( nie mniej nie ma mowy o pogłaskaniu swoich maleństw!).
Obok Atiapiti znajduje się miejsce kultu Maewa.
Resztki kamiennych budowli są niezwykle tajemnicze.
Kontrastują z kolorowym otoczeniem.
Muszę przyznać, że chylę czoła przed obrotną Francuzką. Znalazła pomysł na życie i do tego w raju.
Tutaj szczur lądowy ( i "wodny") musi się czuć jak w niebie!