Nastroje mieliśmy świetne. Po drodze schłodziliśmy się w jeziorze. Przez myśl nam nie przeszło, że będą tego konsekwencje. Po niedługim czasie pierwsza osoba zauważyła na sobie kleszcza. Potem odkrywaliśmy następne i następne, które trzeba było wyjmować. Skończyło się wzajemnym oglądaniem przy drodze (nikt nie chciał powtórnie włazić w krzaki). Obcy kierowcy widząc półnagą grupę byli lekko zdziwieni.
Niestety musieliśmy zacząć powoli wracać do domu. Czternastokilometrowa wędrówka zaostrzyła nam apetyt. W Bryzglu objedliśmy się wszyscy po beret ( jak zawsze zresztą).
Szkoda nam było wspaniałych krajobrazów i spokoju tych terenów ( trochę ten spokój zakłóciliśmy).
Wszyscy zdecydowaliśmy się powtórzyć carską drogę biegnącą przez Biebrzański Park Narodowy. Ja oczywiście liczyłam na spotkanie łosia.
O zmroku dotarliśmy do wieży widokowej. Kiedy znaleźliśmy się na niej nie mogłam uwierzyć, że moje oczy widzą spacerującego młodego łosia! Staliśmy cicho (jak na naszą grupę) i podziwialiśmy to wspaniałe zwierzę.
Przybliżał się nieśpiesznie do nas. Kiedy zeszliśmy część z nas musiała się poddać zabiegowi wyciągania kolejnych kleszczy, a ja zaczęłam się skradać w kierunku wiadomego futrzaka. Wojtek złowrogim szeptem kazał mi wrać, ale było już za późno. Znalazłam się niecały metr od tego wspaniałego zwierzęcia. Początkowo kryłam się za krzakami, a kiedy wstałam nie przejmował się kompletnie moją osobą i spokojnie kontynuował konsumpcję! Reszta grupy również podeszła. Łoś nie przejął się nawet fleszem aparatu.
To się nazywa zorganizować wyjazd. Nawet łoś był na czas!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz