środa, 31 grudnia 2014

Jak co roku, w polskich górach, jest wspaniale!


W sobotę pełni zapału, o 10 wyruszyliśmy w Beskid Sądecki. Mimo śniegu, który spadł Warszawie nie mieliśmy większej nadziei na narty (na wszelki wypadek deski oczywiście wzięliśmy). Zabraliśmy kije trekkingowe ( co czynimy zawsze ) i tym razem łyżwy. Krynica Górska przywitała nas śniegiem, a pan kierownik w Ostrowiance powitał nas uśmiechem i otwartymi ramionami. Wyciąg narciarski na Szczawniku ruszył rano! Tak więc następnego dnia, po śniadaniu, pojawiliśmy się na stoku. 
                                    
Niespodziewane opady zaskoczyły restauratorów knajpek na stoku. W niedzielę można było coś zjeść i napić się cienkiego grzańca w okropnym, zimnym namiocie. Na szczęście, w poniedziałek, ruszyły inne knajpki, gdzie można się ogrzać i zjeść. Warunki naciarskie są fantastyczne ( nie zamierzam porównywać Szczawnika z europejskimi stokami..). Od kilku lat nie ma tu kolejek, a w tym roku też nie ma wielkiego tłoku. 
                        
Tak więc w Polsce też da się już jeździć, więc zawsze to robimy w okolicach sylwestra i już !

sobota, 27 grudnia 2014

Nasze Święta-nasz skarb


Rodzina, choinka, opłatek i sianko na stole oraz góra żarcia i Mikołaj z toną prezentów jest kwintesencją świąt. 

W tym roku w Wigilię brakowało nam tylko śniegu. 

Atmosfera wigilijna mimo ulewy za oknem była jak zawsze super. 
O 19 w Pierwszy Dzień Świąt spadł obficie śnieg. 
Dzięki temu święta przybrały swój uroczy charakter, a my od razu ulepiliśmy bałwana. 
Umordowaliśmy się trochę, ale warto było!
Drugi Dzień Świąt przywitał nas cudowną, mroźną pogodą. 



Życie potrafi być piękne!

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Pierniczenie


Kolejny raz spotkaliśmy się na świąteczne pierniczenie.
Nie ma to jak się spotkać w cudownym towarzystwie i przy winie i dobrej kolacji piec pierniczki. Tym razem towarzyszyli nam nawet mężowie!
Jak zawsze nasza wyobraźnia szalała.
               
Trzeba przyznać, że z ilością pierniczków trochę przesadziliśmy.
Ale co tam, przecież mamy Boże Narodzenie!

piątek, 19 grudnia 2014

Sydney- miasto dla wszystkich


Nim ujrzeliśmy Sydney przywitała nas niesamowita linia brzegowa. Poszarpane brzegi wrzynały się w morze, które bezlitośnie je atatkowało. 
                                         
Miasto liczy ok 5 mln mieszkańców. Centrum to wysokie handlowo- biurowe budynki. 
                                         
Wszędzie wciska się tu zieleń. 
A w parkach, które znajdują się pomiędzy wieżowcami, buszują nocami oposy. 
Te cudne, nieduże torbacze nie boją się ludzi.
Mimo zgiełku i ogromnej ilości ludzi i samochodów metropolia jest niezwykle przyjazna. Przez kilka dni obeszliśmy to miasto wzdłuż i wszerz. 

                                           
Nawet opłynęliśmy na szalonej łodzi z której wróciliśmy kompletnie mokrzy.
Każdy tu może znależć coś dla siebie.

Zjeść obiad czy kolację można w eleganckich restauracjach lub maleńkich knajpeczkach z uroczym klimatem.
Andrzejki świętowaliśmy w pubie z rozbawionymi ludźmi z całego świata. 
Laliśmy nawet wosk ze świeczki. Z braku tradycyjnych kluczy laliśmy ze złożonych, hotelowych kart magnetycznych! ( Pomysłowość Polaków nie zna granic). Zdziwieniu obserwujących nas ludzi nie było końca. 
Najsławniejsza budowla świata, jaką jest Opera na przylądku Bennelong Point, nie zawiodła nas absolutnie.
Projekt z lat pięćdziesiątych jest genialny i zachwyca cały świat.
Można patrzeć na to cudo godzinami. 
 Szkoda tylko, że architekt Jørn Utzon nie zobaczył " swojego dziecka w pełnej krasie". 
Położenie Sydnej jest idealne. 
Widok zatoki z operą zapiera dech w piersi, a niedaleko położone Góry Błękitne porażają urodą.
                                       


Australia urzekła mnie absolutnie. Jeśli miałabym wysłać w kosmos kapsułę z informacją o nas i zdjęciami z Ziemi, to z Australii wysłałabym aż dwa zdjęcia! Oczywiście na tych fotografiach byłyby Uluru i Opera. 

Mam nadzieję wrócić na ten niezwykły kontynent. Szkoda, że jest tak daleko..
Europejskie szczyty przywitały nas śniegiem.
A w domu pozostało już tylko wymyć sprzęt..

czwartek, 11 grudnia 2014

Uluru- serce Australii


Mimo specjalnie wybudowanego pasa dla samolotów i resortów, dla turystów ściągających tu jak do Mekki, serce Australii nie straciło z tajemniczości. 
Kolorystyka rudej ziemi i niesamowity gorąc potęguje wrażenie niedostępności.
Podobno mieliśmy szczęście: kiedy stanęliśmy na ziemi Aborygenów wiał lekki wiatr, a na niebie pojawiły się białe chmury. Dzięki temu było podobno trochę przyjemniej bo "tylko" 42 stopnie w cieniu!!!
Kata Tjuta- grupa 30 monolitów uważana jest za święte miejsce. 
Tutaj odprawiano wiele ceremonii i publicznych sądów. Wędrówka w słońcu była upiorna, ale warto było...
                                     
Odradzam łażenie poza wyznaczonymi trasami ( co zrobiłyśmy z Martą). 

Temperatura na rudej pustyni potrafi zabić bardzo szybko (dobrze, że na nas dwie miałam maleńką butelkę wody), a ukryte zwierzęta nie są przyjazne dla nieproszonych gości....

Uluru ( nazwana przez białych Ayers Rock) jest jak panna, która lubi zmieniać szaty w zależności o pory dnia. 


Każdy kto tu przybędzie pada na kolana pod jej urokiem. 
Nic też dziwnego, że czczono ją jako świętą. 
Rudy monolit liczy ponad 300m wysokości i 8km obwodu. 
                                      
Dając gospodarzom tej ziemi wodę i schronienie dawała im również tajemną siłę. 

Spędziliśmy wieczór na uroczystej kolacji pod gołym niebem, na pustyni. 
Rankiem natomiast (o 5!) pojechaliśmy obejrzeć Uluru o wschodzie słońca. 
Po piątej, przy samochodzie zjedliśmy na prędce śniadanie i pobiegliśmy zająć miejsca aby zrobić super zdjęcia. Słońce zaczęło się podnosić, po czym przesłoniła je chmura i nastał świt pozbawiony ciepłej kolorystyki wschodzącego słońca. 
Nasze poświęcenie, rannego zwleczenia się z łóżek, nie zostało docenione przez naturę. Nie powiem, że byliśmy tym zaczwyceni. 
Na Ayers Rock można wejść tylko w jednym wyznaczonym miejscu ( skała dla tubylców jest świętą i nawet na wyznaczoną poręczówkami ścieżkę patrzą niechętnie). 
                                     
Objeżdżając tę niezwykłą formację skalną nie wszędzie mogliśmy ją fotografować. Niektóre strefy są  pozostawione jej pierwszym mieszkańcom. Szkoda tylko, że biali osadnicy tak późno dostrzegli w nich ludzi. Do połowy lat 60-tych strzelano do nich jak do kangurów! Dziś Aborygeni teoretycznie są postrzegani jako prawowici mieszkańcy Australii. Niestety krzywdy doznawane przez tyle lat nie dadzą się tak łatwo naprawić.  
Asymilacja przez nich, we współczesnym świecie, jest bardzo trudna. Borykają się z biedą, brakiem perspektyw i uzależnieniami. 
Opuszczamy serce Australii z żalem. A ja wiozę bumerang....