Nim ujrzeliśmy Sydney przywitała nas niesamowita linia brzegowa. Poszarpane brzegi wrzynały się w morze, które bezlitośnie je atatkowało.
Miasto liczy ok 5 mln mieszkańców. Centrum to wysokie handlowo- biurowe budynki.
Wszędzie wciska się tu zieleń.
A w parkach, które znajdują się pomiędzy wieżowcami, buszują nocami oposy.
Te cudne, nieduże torbacze nie boją się ludzi.
Mimo zgiełku i ogromnej ilości ludzi i samochodów metropolia jest niezwykle przyjazna. Przez kilka dni obeszliśmy to miasto wzdłuż i wszerz.
Nawet opłynęliśmy na szalonej łodzi z której wróciliśmy kompletnie mokrzy.
Każdy tu może znależć coś dla siebie.
Zjeść obiad czy kolację można w eleganckich restauracjach lub maleńkich knajpeczkach z uroczym klimatem.
Andrzejki świętowaliśmy w pubie z rozbawionymi ludźmi z całego świata.
Laliśmy nawet wosk ze świeczki. Z braku tradycyjnych kluczy laliśmy ze złożonych, hotelowych kart magnetycznych! ( Pomysłowość Polaków nie zna granic). Zdziwieniu obserwujących nas ludzi nie było końca.
Najsławniejsza budowla świata, jaką jest Opera na przylądku Bennelong Point, nie zawiodła nas absolutnie.
Projekt z lat pięćdziesiątych jest genialny i zachwyca cały świat.
Można patrzeć na to cudo godzinami.
Szkoda tylko, że architekt Jørn Utzon nie zobaczył " swojego dziecka w pełnej krasie".
Położenie Sydnej jest idealne.
Widok zatoki z operą zapiera dech w piersi, a niedaleko położone Góry Błękitne porażają urodą.
Australia urzekła mnie absolutnie. Jeśli miałabym wysłać w kosmos kapsułę z informacją o nas i zdjęciami z Ziemi, to z Australii wysłałabym aż dwa zdjęcia! Oczywiście na tych fotografiach byłyby Uluru i Opera.
Mam nadzieję wrócić na ten niezwykły kontynent. Szkoda, że jest tak daleko..
Europejskie szczyty przywitały nas śniegiem.
A w domu pozostało już tylko wymyć sprzęt..
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz