Rozpoczęcie naszej wędrówki w Pobondziu nastąpiło o godz. 10.
Skierowaliśmy nasze kroki w kierunku wsi Mierkinie. W tym roku towarzyszyły nam dwa młode psy Czok i Demi.
Obawiałam się trochę ich uczestnictwa z powodu występowania, na tym terenie, dużej ilości zwierząt ( dzikich i gospodarskich).
Od pierwszych minut krajobrazy zauroczyły nas absolutnie.
Tutejsze tereny często przybrały górski charakter, a w dolinach rozsiadły się wygodnie jeziora przecudnej urody.
Psy początkowo bardzo były zainteresowane pasącymi się krowami.
Jednak rozciągnięte elektryczne pastuchy i bolesne kopniaki w wykonaniu rogacizny błyskawicznie nauczyły je, że bezmyślne przekraczanie granic pól jest dosyć bolesne. Wiedziały, że szaleć mogą tylko w miejscach bez rozciągniętych drutów!
Przed wieczorem dotarliśmy do Domu Wakacyjnego w Mierkiniach. Tutaj przywitała nas piękna gospodyni, zimne piwo i niesamowity widok na jezioro Hańcza! Istny raj!
Zamierzaliśmy spędzić tu aktywnie dwa dni. Trzeba przyznać, że wybór okazał się strzałem w dziesiątkę. Tereny wokół jeziora i Wąwóz Czarnej Hańczy były niezwykle malownicze.
Oczywiście nie obyło się bez przygód. Podczas wędrówki przechodziliśmy koło gospodarstwa gdzie były ule.
Nasza beztroska została srodze ukarana. Najpierw z piskiem zaczęła się tarzać,w trawie, nasza sunia. Po kilku sekundach zdaliśmy sobie sprawę z ataku pszczół na naszą grupę. Postronny obserwator miałby z nas niezły ubaw. Wyglądało jakby w naszą ekipę ktoś rzucił granatem. Biegaliśmy bez składu i ładu drąc się wniebogłosy. Co poniektórzy, w panice, pobiegli w kierunku uli! Kiedy wbiegaliśmy na drogę Basieńka straciła równowagę i nieźle wyrżnęła.
Po opanowaniu paniki zaczęliśmy liczyć straty. Dwum osobom trzeba było wyjąć żądła. Danusia miała wbite żądło centralnie w środek ust (załatwiła sobie darmowy zabieg na powiększenie tej części ciała na wzór Angeliny Jolie). Nazwaliśmy ją oczywiście Angelą.
Basia niestety nie mogła dalej wędrować z powodu bolącej stopy i musiała wrócić ( na drugi dzień założono jej gips!).
Podczas dalszej wędrówki napawaliśmy się widokami i pięknymi zwierzętami.
Po powrocie byliśmy otoczeni wspaniałą opieką.
Przy każdym posiłku najadaliśmy się po kokardę.
Niektórzy musieli powalczyć z pęcherzami na stopach...
Wieczorem klacz gospodarzy urodziła maleństwo! A my tańczyliśmy na trawie do północy.
Oczywiście nie mogliśmy matki i dziecka nie odwiedzić następnego dnia!
Czas spędzony w Mierkiniach był niezwykle sympatyczny i z żalem żegnaliśmy gościnnych gospodarzy i ich siedlisko.
Ale zostało nam do przejścia jeszcze parę kilometrów...