Stoimy na lotnisku w Warszawie i oczy mamy czerwone jak króliki. Noc poprzedzająca wyjazd była dosyć burzliwa. Mojej koleżance dojeżdżającej z południa Polski, samochód odmówił posłuszeństwa. Czekaliśmy na nią do 2, a po jej przyjeździe trzeba było sobie jeszcze pogadać... Tak więc noc była krótka i spaliśmy niewiele, ale co tam! Spać będziemy w samolocie.
Lot do Nowego Jorku mija szybko, mimo że też nie spałam. Denerwujemy się tylko czy zdążymy na następny lot do Miami. Na lotnisku są tysiące ludzi i widzimy, że nie mamy szans. Na szczęście udaje się nam załatwić czerwoną kartkę z napisem "Quick connect" . Dzięki niej przechodzimy bez kolejki, odbywamy błyskawiczną rozmowę z biurem imigracyjnym i w kompletnym rozgardiaszu odbieramy bagaże. Zdążyłyśmy tylko dzięki opóźnieniu samolotu do Miami. Po 17 godzinach w podróży wchodzimy do hotelu na Miami Beach. I tu powiedzenie "ile zapłaciłeś tyle masz" sprawdziło się w 100%. W drzwiach uderza nas smród stęchlizny pomieszany z wonią odświeżacza do toalet. To nam nie psuje nastrojów bo przecież nie warto się drobiazgami denerwować. Pokój i łazienka też są porażką, a za ścianą odbywa się głośna meksykańska, alkoholowa imprezka (jest 4 rano). W tym hotelu nikomu to nie przeszkadza bo z drugiej strony korytarza słychać jakąś głośną awanturę. Nasze organizmy dzięki wyczerpaniu nie są zrażone hałasem i zasypiają natychmiast (tylko z postanowieniem zmiany miejsca zakwaterowania). Rano odkrywamy, że pokój ma widok na ocean i to była nagroda za okropne warunki hotelowe.
Szybko się ogarniamy i w przeciągu godziny zmieniamy lokum na butikowy hotelik z pokojem od strony oceanu. Jest cudnie! Pędem lecimy kąpać się do Atlantyku. Woda ma 33 stopnie i szmaragdowy kolor. Po południu wynajmujemy rowery i objeżdżamy najsłynniejszy kurort świata.
Opisy wspaniałej, szerokiej plaży ze złotym piaskiem nie są przesadzone. Widok plaży z dumnie stojącymi palmami i oceanem zapiera dech w piersi. Natomiast można zapomnieć o odludnych miejscach. Wszystko jest tu zorganizowane, a co 100 metrów jest budka ratowników.
Architektura kurortu jest festiwalem typowego amerykańskiego kiczu, charakterystycznego dla lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Wieczorem mimo ogromnego upału i wilgoci oświetlona nadmorska ulica Ocean Dr zapełnia się po brzegi ludźmi i samochodami pomiędzy którymi śmigają szaleńcy na deskach i rolkach. Jest tu istna kakofonia dźwięków. Knajpy mają swój głośny show. Jest czego posłuchać :)
W knajpce zamawiany po jednym mohito i otrzymujemy po 2 litry tego trunku! Nie dajemy rady zmęczyć zamówionych napojów ( jakbyśmy dały radę to z pewnością nie dałybyśmy rady dojść do hotelu). Razem z rachunkiem kelnerka przynosi litrowe jednorazowe kubki i przelewa nam drinki na wynos!
Rano ochoczo wstajemy i jedziemy zwiedzać Spanish Monastery Cloisters, który powstał w 1133 roku Zakupiony i przewieziony w 1925 roku z Hiszpanii. Samo rozpakowanie skrzyń zajęło 60 robotnikom 90 dni!Wieczorem dojeżdżają do nas córki, które po 3 tygodniowym włóczeniu się pod namiotem i w innych dziwnych miejscach wyglądają jak francuskie kloszardki.
Wieczorem idziemy z dziewczynami na kolację, ale zamawiany już jednego drinka na wszystkie. No cóż podróże kształcą!
Lot do Nowego Jorku mija szybko, mimo że też nie spałam. Denerwujemy się tylko czy zdążymy na następny lot do Miami. Na lotnisku są tysiące ludzi i widzimy, że nie mamy szans. Na szczęście udaje się nam załatwić czerwoną kartkę z napisem "Quick connect" . Dzięki niej przechodzimy bez kolejki, odbywamy błyskawiczną rozmowę z biurem imigracyjnym i w kompletnym rozgardiaszu odbieramy bagaże. Zdążyłyśmy tylko dzięki opóźnieniu samolotu do Miami. Po 17 godzinach w podróży wchodzimy do hotelu na Miami Beach. I tu powiedzenie "ile zapłaciłeś tyle masz" sprawdziło się w 100%. W drzwiach uderza nas smród stęchlizny pomieszany z wonią odświeżacza do toalet. To nam nie psuje nastrojów bo przecież nie warto się drobiazgami denerwować. Pokój i łazienka też są porażką, a za ścianą odbywa się głośna meksykańska, alkoholowa imprezka (jest 4 rano). W tym hotelu nikomu to nie przeszkadza bo z drugiej strony korytarza słychać jakąś głośną awanturę. Nasze organizmy dzięki wyczerpaniu nie są zrażone hałasem i zasypiają natychmiast (tylko z postanowieniem zmiany miejsca zakwaterowania). Rano odkrywamy, że pokój ma widok na ocean i to była nagroda za okropne warunki hotelowe.
Szybko się ogarniamy i w przeciągu godziny zmieniamy lokum na butikowy hotelik z pokojem od strony oceanu. Jest cudnie! Pędem lecimy kąpać się do Atlantyku. Woda ma 33 stopnie i szmaragdowy kolor. Po południu wynajmujemy rowery i objeżdżamy najsłynniejszy kurort świata.
Opisy wspaniałej, szerokiej plaży ze złotym piaskiem nie są przesadzone. Widok plaży z dumnie stojącymi palmami i oceanem zapiera dech w piersi. Natomiast można zapomnieć o odludnych miejscach. Wszystko jest tu zorganizowane, a co 100 metrów jest budka ratowników.
Architektura kurortu jest festiwalem typowego amerykańskiego kiczu, charakterystycznego dla lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Wieczorem mimo ogromnego upału i wilgoci oświetlona nadmorska ulica Ocean Dr zapełnia się po brzegi ludźmi i samochodami pomiędzy którymi śmigają szaleńcy na deskach i rolkach. Jest tu istna kakofonia dźwięków. Knajpy mają swój głośny show. Jest czego posłuchać :)
W knajpce zamawiany po jednym mohito i otrzymujemy po 2 litry tego trunku! Nie dajemy rady zmęczyć zamówionych napojów ( jakbyśmy dały radę to z pewnością nie dałybyśmy rady dojść do hotelu). Razem z rachunkiem kelnerka przynosi litrowe jednorazowe kubki i przelewa nam drinki na wynos!
Rano ochoczo wstajemy i jedziemy zwiedzać Spanish Monastery Cloisters, który powstał w 1133 roku Zakupiony i przewieziony w 1925 roku z Hiszpanii. Samo rozpakowanie skrzyń zajęło 60 robotnikom 90 dni!Wieczorem dojeżdżają do nas córki, które po 3 tygodniowym włóczeniu się pod namiotem i w innych dziwnych miejscach wyglądają jak francuskie kloszardki.
Wieczorem idziemy z dziewczynami na kolację, ale zamawiany już jednego drinka na wszystkie. No cóż podróże kształcą!
Robert mam nadzieję nabrać wprawy i wypić 2 litrowe mohito pod koniec podróży!
OdpowiedzUsuń