Z Vientiane przelatujemy do Luang Prabang. Zostajemy zakwaterowani w fantastycznym resorcie, wśród krzewów i zieleni.
Miasteczko i okolice są oazą spokoju. Ludność żyje tutaj niezwykle skromnie. Mijamy rozłożone rusztowania, na których suszą się placki.
Podoba nam się spokój świątyń z buddyjskimi mnichami, wyciszeni ludzie i nieprawdopodobne krajobrazy.
Wszystko tutaj ma charakter lekkiej pianki unoszącej się na cappuccino i spijanej nieśpiesznie przy zachodzącym słońcu (np. na górze Phousi).
Przestaję się dziwić chęci przejścia na buddyzm po uczestniczeniu w obrządku mnichów buddyjskich.
O świcie wstajemy na " karmienie mnichów". Rankiem mnisi przechodzą ulicami trzymając swoje dzbany, a klęczący ludzie obdarowują ich ryżem i innymi darami.
To co zostanie włożone musi im starczyć na obdarowanie żebraków, złożenie ofiary w świątyni i całodzienne wyżywienie!
Jestem pod absolutnym wrażeniem. Moje doznania są potęgowane kiedy widzę oprócz niewielu turystów rzesze wyznawców Religii Buddyjskiej.
Bezpłatne szkoły buddyjskie kształcą biedne, wiejskie dzieci.
Tutaj nauczycielami są wolontariusze z całego świata.
Nie ma tu ciągłości nauczania przez jednego wykładowcę. Każdy turysta może zaoferować swój czas, nawet na jeden dzień!
Luang Prabang leży nad rzeką Mekong. W ciągu roku rzeka kilkakrotnie znacznie przybiera zalewając okoliczne wioski. Traktem wodnym pływa wiele różnorodnych łodzi i barek. My też udajemy się na wycieczkę Mekongiem. Woda ma kolor zwykłej sraczki i nie zachęca aby zanurzyć choćby ręce.
Natomiast krajobrazy wokół są niezwykłe, a w górach groty skrywają swoje buddyjskie tajemnice...
Natomiast krajobrazy wokół są niezwykłe, a w górach groty skrywają swoje buddyjskie tajemnice...
Wodospady Khouang Sy są fantastyczne.
W sprzedaży uczestniczą całe rodziny, nawet małe dzieci.
Jest tu brak światowej tandety. Wszystkie towary to cudeńka wykonane przez tutejsze kobiety i rzemieślników.
Część z nas, doceniając wykonanie towarów przy bardzo niskich cenach, dostaje absolutnego szału zakupów!
Laos okazał się prawdziwym odkryciem i jeśli będę w pobliżu tego niezwykłego kraju z prawdziwymi ludźmi to z pewnością wpadnę na kilka dni...
Wracamy tuk tukiem trochę smutni do hotelu.
Po północy mamy wizytę uhahanej Madzi i Joasi. Dziewczyny wykonują dziwny taniec ranionego byka i uciekają do swojego pokoju. Po kilku minutach wpadamy na pomysł aby zadzwonić do tych wariatek o 2 w nocy udając zamówioną pobudkę ( oficjalna pobudka była o 5!).
Wątpiłam czy żart się uda bo każdy nastawia sobie również swój budzik.
Po półtorej godzinie snu, na głos w hotelowym telefonie mówiącym, że jest piąta rano wyskoczyły z łóżek jakby je ktoś polał wrzątkiem! Idąc ciemną nocą przez park do recepcji były lekko oburzone absolutnemu wygaszeniu świateł. A śpiący recepcjonista, w ciemnym holu, wywołał lekkie zgorszenie. W dodatku nie chciał się rozliczyć za pokój tłumacząc, że jest po drugiej w nocy. Do naszych oburzonych bohaterek nic nie docierało i cały czas usiłowały mu wcisnąć pieniądze za zjedzone z barku orzeszki. Przy trzeciej próbie zapłaty chłopak pokazał im godzinę na telefonie i do dziewczyn zaczęła docierać myśl: ktoś je wrobił! Tylko kto?
Rano zastaliśmy je kompletnie zaspane w holu hotelowym.
Cała nasza grupa i obsługa hotelowa płakała ze śmiechu. Wiem, że wcześniej czy później nastąpi zemsta..
Czas opuścić gościnny choć biedny Laos...
Jeśli polubiłeś ten blog kliknij w jedną ikonkę poniżej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz