czwartek, 15 lutego 2024

Narty i poszukiwanie zorzy w Finlandii



      Kiedy znajomi dowiedzieli się o naszym wyjeździe, na narty, do Finlandii stukali się w czoło i radzili wziąć biegówki. 

        W pakowaniu skupiliśmy się na zabraniu super ciepłych rzeczy, bo czekały nas ponad trzydziestostopniowe mrozy. 

         Późnym wieczorem wylądowaliśmy w Kittili. Sekundę po wyjściu z samolotu czułam jak krew zamarza we wszystkich członkach( do budynku lotniska szliśmy piechotą). Z dużym podziwem patrzyłam na kobietę, która miała spodnie przed kostkę i adidasy na gołe nogi. Mogłam założyć się o wszystkie pieniądze świata, że następnego dnia jej outfit zostanie gruntownie zmieniony.

         Nasz apartament był w lesie niedaleko wyciągów.



Znajdowaliśmy się na terenie Levi Ski Resort. Rano wypożyczyliśmy sprzęt w gigantycznej, świetnie zorganizowanej wypożyczalni. Zaopatrzeni w mapki tras ruszyliśmy na stok. 


Jeżeli ktoś z nas myślał, że ubrał się za ciepło, to w kilkanaście minut dowiedział się, że w Levi nie istnieje powiedzenie: „za ciepło”. 
Bez maski na twarzy nie można było wychylić głowy z budynku. Posiadanie maski nie rozwiązywało problemu całkowicie. Dokładne zakrycie twarzy implikowało błyskawiczne zamarzanie gogli od wewnątrz ( ja miałam dwumilimetrową warstwę lodu). Jeździłam za rozmazanymi postaciami, żeby nie wylecieć z trasy. 

Po dwóch godzinach zrobiliśmy przerwę żeby rozmrozić maski i wszystkie palce. Zakupiłam rozgrzewacze  do rąk i nóg dla wszystkich. Ten zakup uratował nam życie przez cały pobyt. Rozgrzewacze firmy Grabber wkładaliśmy rano w buty i rękawiczki, i mieliśmy ciepło cały dzień! Maski musieliśmy troszkę obniżyć żeby oddech nie przedostawał się do gogli, gdzie zamarzał w kilka chwil. Dobrym pomysłem było naklejanie plastrów na odkryte części policzków i nosa!

Na stokach były knajpki i zamknięte szałasy z rozpalonym ogniem (można tam było siedzieć przy ognisku i piec kiełbaski), a Finowie mieli napitki, którymi częstowali innych narciarzy. 



Resort Levi Ski ma ok 110 km tras niebieskich, czerwonych i 3 czarne. Wszystkie były fantastycznie przygotowane.



 Było mało narciarzy i na żadnej trasie nie było lodu!!! Od rana do wieczora jeździliśmy po tzw sztruksie. Moją ulubioną trasą stała się czarna trasa G2. Była klasy dobrej czerwonej w Austrii. Można tu było się nieźle wyżyć, a nie jak często bywa w Austrii czy we Włoszech walczyć o życie na lodzie. 

Po dwóch dniach chmury się rozstąpiły i słońce wzięło krainę w swoje posiadanie.



Chatka Św Mikołaja (w środku są urocze mebelki i zapakowane prezenty)
                           

Musieliśmy przyznać, że naszym oczom ukazały się najpiękniejsze krajobrazy zimowe jakie kiedykolwiek widzieliśmy! 



Zachwytom nie było końca. 




Wykończeni zjawialiśmy się w apartamencie ok 18 ( można tu jeździć po zmroku, bo trasy są oświetlone). 



Po kolejnym ciepłym posiłku obserwowaliśmy, w internecie, czy jest szansa na zobaczenie zorzy. Jak była- ubieraliśmy się we wszystko co mieliśmy ( nie zapominając o rozgrzewaczach! ). Zaopatrzeni w gorące kakao, latarki nagłowne, aparaty fotograficzne i telefony wyruszaliśmy na poszukiwanie zorzy ok. 21.30. 



I opłaciło się stokrotnie. Podczas pierwszego przemarszu mieliśmy już dość i zamierzaliśmy ogłosić odwrót kiedy w telefonach zobaczyliśmy zieloną poświatę ( my początkowo jej nie widzieliśmy) . Po około 20 minutach zorza pokazała się w pełnej krasie! 



Byliśmy zachwyceni, a ja wiedziałam, że to nie jest nasze ostatnie łowienie zorzy i przyjdzie mi znowu zmarznąć. 

Na drugi dzień była szansa zobaczyć zorzę na wzgórzu niedaleko nas. Niestety przejście lasem w kopnym śniegu było ryzykowne, więc zamówiliśmy taksówkę, która drogą biegnącą wokół góry zawiozła nas na miejsce. Na górze była potężna wichura, która ograniczała widoczność. Widzieliśmy zorzę, ale śnieg unoszony przez wiatr utrudniał robienie zdjęć. Po kilku minutach została tylko nasza rodzinka. 



Wiatr się wzmagał, a mróz dawał solidnie w kość. Po godzinie mieliśmy dość. Czas było zamówić taksówkę. Niestety aplikacja nie reagowała…. Schowaliśmy się w pobliskiej, zamkniętej knajpie. 



Nadal nie mogliśmy zamówić taksówki. Nagle zobaczyliśmy nadjeżdżający autokar. Turyści wychynęli na chwilkę i biegusiem wracali na swoje ciepłe miejsca. Wykorzystaliśmy ich przyjazd i zapytaliśmy kierowcę, czy możemy pojechać z nimi do miasteczka. Tam mogliśmy zamówić transport do domu. 

Uzyskaliśmy zgodę i weszliśmy do nagrzanego autokaru. Kierowca odwiózł grupę do hotelu, a nam zaproponował podwózkę pod nasz dom! I jak tu nie wierzyć w ludzi!