środa, 26 września 2012

San Francisco- miłość absolutnie uzasadniona

Po "wiejskim" i małoludnym choć cudownym życiu w parkach narodowych, nasza szuflada przywozi nas do San Francisco - celu marzeń wielu turystów. Przybywamy tu z rozpalonej słońcem Nevady i jesteśmy delikatnie mówiąc mało ubrane. Zajeżdżamy na Union Square przed nasz hotel. Ochoczo wyskakujemy z samochodu i w tym momencie nasze ciała, pod wpływem chłodu, doznają szoku. Jest przepotwornie zimno (przynajmniej dla nas ubranych w japonki i szorty)! Niestety nasze jedyne ubrania z długimi nogawkami i rękawami nie widziały dawno pralni więc po szybkim zameldowaniu się w hotelu (dostałyśmy pokój na 22 piętrze z niesamowitym widokiem na miasto!) lecimy do pobliskiego centrum handlowego gdzie zaopatrujemy się w długie spodnie i ciepłe bluzy. Tak ubrane przypominamy sobie, że jesteśmy głodne i czas udać się na kolację.
W barze podają wspaniałe żeberka i nie mam pojęcia ile gatunków piw. Wszyscy są niezwykle mili. Barman i zespół przekrzykują się co powinnyśmy zwiedzić, a jest tego niemało.
Rano co jakiś czas słyszymy dziwny dzwonek za oknem. Okazuje się, że jest to sygnał dźwiękowy słynnego cable car! Cudowne wagoniki kolejki linowo-szynowej są uznane za oficjalny obiekt historyczny. Poruszają się dzięki stalowej linie umieszczonej w jezdni. Na końcu trasy zatrzymują się na kole, które razem z wagonikiem jest obracane ręcznie przez kilku mężczyzn i wagonik może znowu nieśpiesznie wędrować ulicami miasta.
Jeżeli nie ma miejsc siedzących (za 5 dolarów) to można uwiesić się na podeście (za darmo) i mieć fantastyczne widoki na mijane uliczki. Mój zachwyt sięga zenitu kiedy dojeżdżamy do szczytu wzgórza, za którym pojawia się ulica spadająca prosto do oceanu!


Dzięki tej cudownej jeździe mam przyjemność odwiedzić Lombard Street ( najbardziej krętą ulicę świata, którą jeżdżą samochody).
Docieramy na Fisherman's Wharf, gdzie zwiedzamy przystań.  Stoją tu wspaniałe muzealne jednostki i słynny prom, który kiedyś przewoził ludzi i samochody.

Widzimy również więzienie Alcatraz, gdzie odbywał karę Al Cappone.

Podczas naszej wędrówki dostrzegamy stado lwów morskich, które rozsiadło się na pobliskim pirsie, nie przejmując się obecnością ludzi i jednostek pływających!




Idziemy pieszo w kierunku Golden Gate Bridge. Bateryjki w nogach już się wyczerpały więc zatrzymujemy taxi. Jedziemy obejrzeć najsłynniejszy most świata. Niestety niemniej słynna mgła znad oceanu szczelnie otuliła budowlę i nie mogłyśmy obejrzeć tego cudu.
Na pocieszenie udajemy się do klimatycznej knajpki w Chinatown.
Następnego dnia włóczymy się po uliczkach tego niezwykłego miasta, gdzie nowoczesność jest zmieszana z niewielkimi budynkami, w których schodami ewakuacyjnymi są przebiegające przez balkony drabiny (tak często oglądane  w amerykańskich filmach).

Po raz kolejny podejmujemy atak na Golden Gate. Jest bardzo zimno i lekko popaduje deszcz. Ogromne wieże mostu robią wrażenie smutnych, a w górnych partiach spokojnie zaległa mgła.
To niesamowite miasto ma tyle twarzy, że przestałam się dziwić powiedzeniu, że " jest zakochane same w sobie". Ma do tego absolutne prawo. Jest po prostu niezwykłe. Same ulice, wspinające się stromo w górę aby za chwilę opaść ostro w dół, dostarczają kierowcom niesamowitych wrażeń. Opuszczamy tę cudowną aglomerację z prawdziwym żalem i niedosytem. Wiem, że mam po co tu wrócić....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz