czwartek, 16 sierpnia 2012

Nowy świat

Stoimy na lotnisku w Warszawie i oczy mamy czerwone jak króliki. Noc poprzedzająca wyjazd była dosyć burzliwa. Mojej koleżance dojeżdżającej z południa Polski, samochód odmówił posłuszeństwa. Czekaliśmy na nią do 2, a po jej przyjeździe trzeba było sobie jeszcze pogadać... Tak więc noc była krótka i spaliśmy niewiele, ale co tam! Spać będziemy w samolocie.
Lot do Nowego Jorku mija szybko, mimo że też nie spałam. Denerwujemy się tylko czy zdążymy na następny lot do Miami. Na lotnisku są tysiące ludzi i widzimy, że nie mamy szans. Na szczęście udaje się nam załatwić czerwoną kartkę z napisem  "Quick connect" . Dzięki niej przechodzimy bez kolejki, odbywamy błyskawiczną rozmowę z biurem imigracyjnym i w kompletnym rozgardiaszu odbieramy bagaże. Zdążyłyśmy tylko dzięki opóźnieniu samolotu do Miami. Po 17 godzinach w podróży wchodzimy do hotelu na Miami Beach. I tu powiedzenie "ile zapłaciłeś tyle masz" sprawdziło się w 100%. W drzwiach uderza nas  smród stęchlizny pomieszany z wonią odświeżacza do toalet. To nam nie psuje nastrojów bo przecież nie warto się drobiazgami denerwować. Pokój i łazienka też są porażką, a za ścianą odbywa się głośna meksykańska, alkoholowa imprezka (jest 4 rano). W tym hotelu nikomu to nie przeszkadza bo z drugiej strony korytarza słychać jakąś głośną awanturę. Nasze organizmy dzięki wyczerpaniu nie są zrażone hałasem i zasypiają natychmiast (tylko z postanowieniem zmiany miejsca zakwaterowania). Rano odkrywamy, że pokój ma widok na ocean i to była nagroda za okropne warunki hotelowe.

Szybko się ogarniamy i w przeciągu godziny zmieniamy lokum na butikowy hotelik z pokojem od strony oceanu. Jest cudnie! Pędem lecimy kąpać się do Atlantyku. Woda ma 33 stopnie i szmaragdowy  kolor. Po południu wynajmujemy rowery i objeżdżamy najsłynniejszy kurort świata.
Opisy wspaniałej, szerokiej plaży ze złotym piaskiem nie są przesadzone. Widok plaży z dumnie stojącymi palmami i oceanem zapiera dech w piersi. Natomiast można zapomnieć o odludnych miejscach. Wszystko jest tu zorganizowane, a co 100 metrów jest budka ratowników.
Architektura kurortu jest festiwalem typowego amerykańskiego kiczu, charakterystycznego dla lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Wieczorem mimo ogromnego upału i wilgoci oświetlona nadmorska ulica Ocean Dr zapełnia się po brzegi ludźmi i samochodami pomiędzy którymi śmigają szaleńcy na deskach i rolkach. Jest tu istna kakofonia dźwięków. Knajpy mają swój głośny show. Jest czego posłuchać :)
W knajpce zamawiany po jednym mohito i otrzymujemy po 2 litry tego trunku! Nie dajemy rady zmęczyć zamówionych napojów ( jakbyśmy dały radę to z pewnością nie dałybyśmy rady dojść do hotelu). Razem z rachunkiem kelnerka przynosi litrowe jednorazowe kubki i przelewa nam drinki na wynos!
Rano ochoczo wstajemy i jedziemy zwiedzać Spanish Monastery Cloisters, który powstał w 1133 roku Zakupiony i przewieziony w 1925 roku z Hiszpanii. Samo rozpakowanie skrzyń zajęło 60 robotnikom 90 dni!Wieczorem dojeżdżają do nas córki, które po 3 tygodniowym włóczeniu się pod namiotem i w innych dziwnych miejscach wyglądają jak francuskie kloszardki.
Wieczorem idziemy z dziewczynami na kolację, ale zamawiany już jednego drinka na wszystkie. No cóż podróże kształcą!

1 komentarz:

  1. Robert mam nadzieję nabrać wprawy i wypić 2 litrowe mohito pod koniec podróży!

    OdpowiedzUsuń