sobota, 28 listopada 2015

Pogoda twardzieli nie złamie. (Kostaryka)


Mimo fatalnej porannej pogody nie poddaliśmy się i udaliśmy się na wędrówkę do parku narodowego Arenal Volcano. Los nam się odwdzięczył i przestało padać. 
Przejście na północno-zachodniej stronie wulkanu było bardzo sympatyczne.
                         
Kiedy weszliśmy na pierwszy punkt widokowy naszym oczom ukazał się wspaniały widok. 
                          
      
Przykrym akcentem były pokazane, przez Francesco, resztki wraku samolotu, który rozbił się na zboczu wulkanu, kilka lat temu.
W doskonałych nastrojach kontynuowaliśmy nasz marsz. 
Słońce co raz śmielej zaczynało sobie poczynać, a my zadowoleni fotografowaliśmy zapierające dech w piersiach widoki.


Otaczały nas niezwykłe formacje skalne, a w dole widać było zieloną taflę jeziora Arenal.
Rozochocona, wspaniałym przejściem, siódemka twardzieli postanowiła następnego dnia iść na szczyt Chato Hill. 
Początek wędrówki był bardzo przyjemny. Świeciło słońce, a my podziwialiśmy niezwykłą przyrodę. 
Marsz rozpoczęliśmy wśród zielonych łąk. 
                          
    
Przy granicy lasu spotkaliśmy niezwykłego ostronosa białonosego. Staliśmy milcząc, a zwierzak spoglądał na nas nieufnie. Sytuacja zmieniła się diametralnie kiedy Aldona i Lars wyjęli z plecaka mango. Widząc owoc zwierzątko się ożywiło i przytruchtało natychmiast do nas. 
Po zjedzeniu pierwszego kawałka biegało między nami i domagało się dokładki! 

Pożegnaliśmy sympatycznego futrzaka i weszliśmy w gęsty las tropikalny. Zaczęło regularnie padać. Podejście w błocie po kostki i w strumieniach deszczu nie było najłatwiejsze. 
Mokrzy od zewnątrz i od wewnątrz, unurzani w błocie po kolana weszliśmy wreszcie na szczyt gdzie spodziewaliśmy się wspaniałej nagrody za nasz wysiłek. 

Niestety zamiast pięknego widoku wulkanu zobaczyliśmy NIC!!! Mgła z deszczem skutecznie zasłoniła całą panoramę!!!
I tak przyszło nam kontynuować naszą błoto-dramę. 
Zejście w gliniastym błocie po nierównym, pochylonym zboczu było nie lada wyzwaniem. 
Co chwila potykaliśmy się i wykonywaliśmy dzikie ślizgi. Trzeba przyznać, że ubaw był przy tym świetny! 
Na koniec trasy wyglądaliśmy jak jak świnie wyciągnięte siłą z chlewu. 
Na szczęście kiedy wyszliśmy z lasu napotkaliśmy źródełko, gdzie mogliśmy się obmyć ( inaczej nasz kierowca Jose nie wpuściłby nas do busika). 

                            
Dobrze, że po przebraniu w suche ciuchy, szybciutko znaleźliśmy się w knajpce gdzie, jak na twardzieli przystało, zjedliśmy pyszną cielęcinę i popiliśmy lokalnym piwem "Imperial". Czekała na nas teraz (wreszcie) nagroda- wieczorna kąpiel w termach! Ech życie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz