sobota, 14 września 2024

Wózkersi i chodziarze do boju! ( Indonezja)


             Lądujemy na Sulawesi w Manado.



 W samolocie było zimno jak sto diabłów. Cud, że nie mamy szronu na rzęsach! Jesteśmy szesnastoosobową grupą. Cztery osoby są z niepełnosprawnością. W naszej grupie, dla ułatwienia, nazywamy się wózkersi i chodziarze. Organizatorem wyjazdu jest NAUTICA TRAVEL, a wspomaga ją fundacja MNIEJSZY BŁĘKIT. 



Indonezja nie jest krajem, który może być przykładem ułatwień architektonicznych dla osób poruszających się na wózkach. Ale serce Indonezyjczycy mają na dłoni! Każdy pragnie pomóc. 

Załadunek grupy na łódkę przebiega błyskawicznie, mimo ulewnego deszczu. 


Fot. A. Rocka


Po godzinie dopływamy na maleńką wyspę Bunaken. 



Tutaj czeka na nas baza nurkowa „3WILL BUNAKEN” z uroczymi chatkami nad oceanem. 




Są również przystosowane pokoje dla wózkersów. Szefem  bazy jest młody Anglik Connor. Dzięki niemu atmosfera i profesjonalizm sięgają absolutu. Nie zarządza zza biurka, tylko czynnie uczestniczy we wszystkim! 

    Tutejsza kadra zostaje błyskawicznie przeszkolona, przez naszą szefową Anię, w kwestii  umieszczania na łódź nurkową wózkersów. 



Również przygotowanie naszej czwórki, do nurkowania, jest skrzętnie omawiane z prezentacją przywiezionego, z Polski, specjalistycznego sprzętu.


                                  


 „Niemożliwe staje się możliwe!” 

Okazuje się, że podczas naszego pobytu na Bunaken fundacja POLAND BUSINESS RUN organizuje bieg w Polsce, którego celem jest zebranie funduszy na protezy dla amputantów. Bieg musi się odbyć w godz 8.00-20.00 czasu Polskiego. Polskę na Bunaken reprezentuje: Michał, Sylwek i dwie Anie (przy wspomożeniu reszty grupy). 



Wszystko przebiega sprawnie i nasi bohaterowie uzyskują limit wymaganych kilometrów. 


 
Fot. A. Rocka


I co można? Ależ oczywiście, że MOŻNA! 

A wieczorem tańce, hulanki swawole.



 Bo ta grupa nie poddaje się łatwo!!!




















piątek, 6 września 2024

Dżakarta- miasto, które nie urzeka. (Indonezja)




      Lądujemy o piętnastej w Dżakarcie. Na lotnisku usiłujemy wpakować bagaże do samochodów. 


                                   


Jestem tu kolejny raz i chaos niezmiennie panuje na ulicach. Miasto pełne skuterów i samochodów jest zakorkowane całą dobę. Wypełnione kurzem i smogiem.  Następnego  dnia skrzętnie pomijamy Dżakartę i jedziemy do miejscowości Bogor- niewielkiego miasta jak na tutejsze standardy (tylko milion mieszkańców!). Tutaj zwiedzamy prawie stuhektarowy ogród botaniczny (Kebun Raya Bogor) założony w 1805 roku.



 Znajduje się tu postkolonialny pałac i holenderski cmentarz ówczesnych notabli. 




Wędrujemy zacienionymi alejkami. 

Nasz przewodnik cierpliwie opisuje nam nasadzenia. 



Część roślin, niektórzy z nas mają w domach. Z tym tylko, że nasze są duużo mniejsze i jakby wyblakłe. 



Urzekają nas różowe lilie wodne i ogromnych rozmiarów liście w sadzawkach otaczających pałac. 




Pełni pozytywnej energii opuszczamy ogród i jedziemy na plantację herbaty. 



Część z nas eksploruje okoliczne wzgórza. 



Łazikujemy między krzewami  trzech gatunków herbaty. Koleżanka przekonuje się, że strój składający się z plastikowych sandałków i spódnicy nie jest dobrym wyborem do eksplorowania wzgórza pełnego dziur i wertepów.


                               


Przed wieczorem zostaje ogłoszony odwrót do hotelu. Po drodze obserwujemy życie miejskie mieszkańców. Uwagę przykuwają osobliwe „stacje benzynowe”. 


                                                      (Benzyna w butelkach :)

Nie odjechaliśmy bardzo daleko od stolicy Indonezji, ale powrót zakorkowanymi ulicami zajmuje trzy i pół godziny….





poniedziałek, 2 września 2024

„Dziki zachód” wciąż istnieje! (Kanada)

Przez przypadek znaleźliśmy się w miasteczku jak z westernu! Przemierzając okolice Walhichi zobaczyliśmy stare, drewniane zabudowania.



 Natychmiast skręciliśmy w szutrową drogę i znaleźliśmy się w Ghost Town  (Miasto Duchów).  Za niewielką opłatą mogliśmy zwiedzać niezwykłe miasteczko. Właściciel terenu powiedział, że możemy się szwendać gdzie chcemy, ale musimy być ostrożni przy żółtym samochodzie i lepiej nie oglądać z bliska płyt nagrobnych. Znajdują się one w suchych trawach gdzie gnieżdżą się grzechotniki! 




Po tej informacji  nasze ruchy się zagęściły i żadne z nas  nie schodziło z drewnianych podestów. W miasteczku można było iść do dentysty, fryzjera czy zrobić sobie zdjęcie. 


 


                                         

W saloonie, nad barem wisiała rozciągnięta skóra grzechotnika. 



Oglądaliśmy ostrogi zawieszone na ścianie domu i różne sprzęty gospodarcze. 



Brakowało nam jednego elementu, który naszą wizytę uczyniłby kompletną: pojedynku rewolwerowców na zakurzonej drodze! 






poniedziałek, 26 sierpnia 2024

Morderczy trekking w Banff National Park ( Kanada)


Wyjeżdżamy do Banff National Park o 7.00, zaopatrzeni w ciepłe picie, jedzenie i specjalny gaz na niedźwiedzie! Mamy nadzieję na wjazd, na parking gdzie możemy rozpocząć trekking. Mimo wczesnej pory wszystko jest nabite. Musimy zjechać ponownie do pierwszego parkingu. Mamy wykupione bilety (5 $) na autobus parkowy, ale dopiero na 13.00. Nie zadowala nas to absolutnie, albowiem mamy w planach trekking ok 20 km po górach. Decydujemy się na prywatny transport (45$). Dzięki temu zaczynamy iść o godz. 9.15. Jest + 5 stopni. Zaczynamy maszerować w bieliźnie narciarskiej i puchówkach. 


Ruszamy przy przepięknym jeziorze lodowcowym Louise. 


                                      


Mijamy tłumy ludzi. Im dalej maszerujemy, tym ludzi jest mniej. Ku naszemu pozytywnemu zaskoczeniu sporo wędrowców idzie z psami. Po godzinie chowamy kurtki, a następnie resztę ciepłych rzeczy. Słońce zaczyna grzać i widoczność jest fantastyczna. 


  

 Dochodzimy do jeziora Mirror. 

                                      


Okoliczności przyrody powalają na kolana! Jesteśmy trochę zmęczeni ciągłym podchodzeniem pod górę, ale karawana musi iść dalej.. Orientujemy się, że butle na niedźwiedzie zostały w samochodzie! Wspinając się mijamy pojedyncze osoby. “Podczepiamy się “ się do pary, która ma butlę z gazem na misie.

Docieramy do jeziora Agnes. 


                                         


Jak wszystkie jeziora lodowcowe jest niezwykłej urody. 



Spędzamy tu krótką chwilę, aby unormować oddech i idziemy dalej (oczywiście pod górę!).

 Po pewnym czasie otwiera się przed nami niesamowity widok. 



To jezioro Louise skrzy się turkusem! Zasiadamy na skałach i mrużąc oczy od blasku wody i wyjadamy żarcie z plecaków. Jest cuudnie! 



Niestety trasa wzywa! Zaczynamy kontynuować naszą wspinaczkę. 

Docieramy do podnóża lodowca gdzie robimy kilka zdjęć i możemy rozpocząć wędrówkę w dół nad jezioro Louise. 

Widoki są wspaniałe, a my wręcz fruniemy z radości, że skończyliśmy wspinaczkę!

Przewidywany czas zejścia na parking to ponad 2 godziny. Dajemy radę zbiec w półtorej. Błyskawicznie wsiadamy do autobusu. Przejeżdżamy nad jezioro Moraine. Niestety zaczyna lać. Wokół nas pojawiają się flamingi:).



Robimy krótkie przejście brzegiem jeziora i zarządzamy odwrót do domu. 



Zamawiamy po drodze żarełko na wynos, aby wieczorem zasiąść po morderczej, ale świetnej, górskiej wędrówce.