poniedziałek, 17 listopada 2014

Najpierw męka, potem Australia...


Pięciogodzinny odcinek Warszawa-Dubaj przelecieliśmy w kompletnym ścisku. Wszystkie miejsca były zajęte. Stewardessy bardzo zgrabnie przynosiły napoje i posiłki. Gorzej było z odbieraniem " zastawy". Efektem ciągłego przynoszenia i braku odbierania były góry naczyń na stolikach. Podczas najmniejszych turbulencji wszystko lądowało na kolanach pasażerów. Z nami leciała bardzo głośna i dużo pijąca grupa. Większość z nich stanowili wielcy, łysi faceci. Panowie po pijaku przekrzykiwali się całą drogę. Na koniec podróży jednemu z nich zginął jeden but, a drugiemu dwa. Nie wiem czy buty odnaleziono i kto je schował. Kiedy opuszczaliśmy samolot panowie samotnie na czworakach szukali zguby...
Pięć godzin w Dubaju, na ostro klimatyzowanym lotnisku, minęło bezboleśnie. 
Sześciogodzinny lot z Dubaju do Singapuru był nieco luźniejszy i obok miałam  wolne miejsce, ale na lotnisku w Singapurze byłam zmasakrowana i nie tylko ja.
Na szczęście ostatni samolot do Brisbane był luźny i lecieliśmy leżąc!
Po 7 godzinach lotu, w tym sześciu spania, na australijskiej ziemi stanęłam wypoczęta i w świetnym nastroju.
A teraz niektórzy leżą sobie jeszcze 5 godz na lotnisku, po których wsiadamy do ostatniego samolotu. 
I to będzie koniec naszej męki! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz