piątek, 19 stycznia 2018

Wulkan Iztaccihuatl


Dzisiaj mamy zaplanowany trekkking na wulkan Iztaccihuatl, który znajduje się w meksykańskim paśmie Kordyliera Wulkanicza. Wulkan wznosi się na wysokość 5230m. Ostatnia erupcja miała miejsce w 1868 roku. 
Kiedy wychodzimy z hotelu jest -4 stopnie! W osiem o  osób jedziemy na miejsce rozpoczęcia naszej wędrówki ( ok. 4000 m). Jedzie z nami przewodnik górski Antonio. Na miejscu jest -6 stopni. Antonio ma ze sobą ciepłe rzeczy, którymi się posiłkujemy: ja pożyczam ciepłe polarowe rękawiczki. W moich palce zdążyły zamarznąć. 
Ku mojej wielkiej radości dostajemy od niego również kije. Antonio uprzedza nas, że trekking na tej wysokości jest bardziej wyczerpujący i należy często robić przystanki. 
Przekonujemy się o tym po kilkunastu minutach: oddech staje się płytki, serce się tłucze jak ptak w klatce, mamy zawroty głowy. Przystanki kilkuminutowe wyciszają problemy, więc pniemy się dalej. 
Przejrzystość powietrza i kolor nieba są fantastyczne. 
 Widzimy, w oddali,  obrzydliwy smog unoszący się nad Meksykiem. 
Przechodzimy na słoneczną stronę gdzie zaczyna robić się cieplej. Zaczynamy zdejmować warstwy ubrań.
Docieramy do pierwszej bazy. 
Nagrodą jest fantastyczny widok na sąsiedni wulkan. 
Tutaj spotykamy czwórkę beztroskich Czechów w sandałkach i krótkich spodenkach, za to z flaszką coli i rumu! 
Antonio patrzy na nich jak na rzadkie owady. Obdarowuje ich przekąskami. Dalej wędrujemy cztery z przewodnikiem. Reszta wraca na 4000m. 
Słońce oświetla szczyty. 
Mimo sporego zmęczenia jesteśmy zachwycone. 
Docieramy do drugiej bazy, gdzie odpoczywamy i mamy drobny posiłek.
Przewodnik bardzo się nami opiekuje. Okazuje się, że jesteśmy pierwszą polską grupą, z którą się wspina, a w dodatku babską!
Wreszcie dochodzimy do trzeciej bazy na 4800m.  
                    
                                  Fot. A. Rocka
Mimo zmęczenia jesteśmy zachwycone. 
Początkowo świeci słońce. Robimy pamiątkowe zdjęcia i odpoczywamy. 

Jemy i pijemy co przywlekliśmy ze sobą. W ciągu paru minut pojawiają się ciężkie chmury i zaczyna wiać zimny wiatr.
 Zakładamy puchówki i rozpoczynamy zejście. 
Antonio asekuruje te, które mają problemy z osuwającym się żwirem wulkanicznym pomiędzy wystającymi skałami. Tutaj zrobić sobie krzywdę jest niezwykle łatwo. Jest cierpliwy i bardzo pomocny.
Pył i żwir jest buro czarny. Jesteśmy w nim utytłani po pachy. Nie psuje nam to zadowolenia z przebytej trasy kiedy dochodzimy do samochodu, w którym śpią ci, którzy zawrócili.
             Fot. M. Zinkow

Przebyliśmy "tylko ok. 9km" na różnicy wzniesień ok. 800 m. Na tej wysokości jest to spory wysiłek. 
Teraz marzymy o kąpieli i kolacji!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz